Sunday 6 December 2009

Olej szefa!

Co ja tu będę pisać, kiedy zdjęcia oddają atmosferę o wiele lepiej. Reguły gry proste, płacisz funta i możesz w szefa rzucić nasączoną wodą gąbką, płacisz pięć funciaków i możesz wylać kubeł wody na jego głowę.
Zebrana kasa jest przeznaczona na cele dobroczynne - pomoc bezdomnym.
Jak długa jest Twoja lista szefów i menedżerów do oblania?





Sunday 29 November 2009

Wakacje - wreszcie Rotterdam i Brielle

Jak pragnę zdrowia, za rok jedziemy na wakacje w jedno miejsce i będziemy siedzieć na czterech literach przez tydzień albo dwa i jedna notka załatwi całą sprawę. Póki co, część ostatnia wakacyjnych opowieści dziwnej treści.
Rotterdam. Przyznaję, że spodziewałam się czegoś bardziej zbliżonego do Amsterdamu i jeśli ktokolwiek jedzie tam z takim nastawieniem to się rozczaruje. Stara część Rotterdamu jest malutka i całość odrestaurowana po wojnie, która zniszczyła stare miasto doszczętnie. A po wojnie nie było czasu na finezyjne robótki więc Rotterdam jest nowoczesny i bardzo betonowy.
Nocowaliśmy w hostelu i od razu powinny nam się zapalić lampki, kiedy na recepcji znaleźliśmy słoiczek z zatyczkami do uszu do wzięcia za darmo. Gdy tylko zapadła noc zorientowaliśmy się co się dzieje. Drzwi do wszystkich pokoi były bardzo ciężke i metalowe. Podobnie drzwi do łazienek i na korytarzach. I teraz wyobraźcie sobie kilkadziesiąt osób wchodzących i wychodzących. Pomimo zmęczenia po 10 godzinach jazdy nie mogliśmy spać i w końcu Simon znalazł zatyczki z czasów, gdy jeszcze grał w grupie punkowej. Uffff co za ulga.
Po ciężkiej nocy wybraliśmy się na wycieczkę statkiem wokół Rotterdamu. Niestety, kolejne rozczarowanie. Chyba, że ktoś lubi patrzeć na tankowce i kontenery. Simonowi na pewno podobało się bardziej niż mi, chłopcy lubią takie "zabawki".

W samym mieście podoba mi się niemal obrazoburcze podejście do rzeczy intymnych, jak religia czy ubikacja.

Reklama sklepu z butami i torebkami

Ubikacja na skrzyżowaniu w centrum miasta
Kiedy już mieliśmy dosyć hałasu non-stop wyjechaliśmy poza miasto do małego miasteczka Brielle.
Dlaczego nie przyjechaliśmy tutaj od razu!?
Cudowne, małe miasteczko, z kanałami i kafejkami, gustownie ubranymi wysokimi Holenderkami i ...przede wszystkim rowerami.

I z absolutnie wyśmienitym jabłecznikiem, który śni mi się po nocach do dziś :-) Moja inspiracja do dalszych poszukiwań idealnej szarlotki.



Brielle ma u mnie też dużego plusa za powyższe rozwiązanie - podziemny supermarket! Żadnych obrzydliwych konstrukcji tylko ruchome schody w dół i parking.

I na koniec coś, co nas powitało w Anglii. I już wiadomo, że jesteśmy w kraju, który za dużo czerpie z Ameryki Północnej.

Saturday 21 November 2009

Wspomnienia jeszcze przez chwilę - Szczecin (mili nie liczymy)

Za chwilę będzie grudzień, a ja cały czas nadrabiam wakacyjne notki. Już tylko dwa odcinki tej epopei zostały: Szczecin i Rotterdam. Szczecin jest o tyle ważny, że jeśli nam się spodoba to będziemy wiedzieli, gdzie szukać tego wymarzonego domku. A domek ma być na tyle blisko miasta, żeby do pracy nie było 4 dni wołami i na tyle daleko, żeby autobusy pod oknem nie jeździły.

Szczecińska przygoda nie zaczęła się dobrze. Ulica na mapie, którą wyrukowaliśmy z google, okazała się w rzeczywistości być w innym miejscu. Nic dziwnego, że kiedy pytałam przechodniów robili duże oczy. Skończyło się telefonem do hotelu i prośbą o wskazówki. Hotel jest przy ośrodku sportowym więc z okna widzieliśmy codziennie trening piłkarzy - lepsze niż telewizor z HD.
Do miasta z górki więc wiedzieliśmy, że na powrót trzeba przeznaczyć trochę więcej czasu bo będzie pod górkę.
Miasto bardzo nam do gustu przypadło. Młodzi ludzie i miejsca, gdzie można usiąść i pogadać, pierogarnia i masa małych sklepików sprzedających drożdżówki. To może wydać się śmieszne ale dzień w Polsce bez drożdżów z serem albo jabłkiem jest dla mnie dniem zmarnowanym. Anglicy kompletnie nie znają ciast drożdżowych.
Poza prężnym handlem - galeria handlowa jest zatłoczona jak Marszałkowska pierwszego maja mamy nadzieję, że gospodarka nieźle działa też, skoro stocznia szczecińska, w przeciwieństwie do gdańskiej, nie marnuje czasu na związkowe przepychanki tylko pracuje i statki buduje.
Jedyną rysą na wizerunku miasta są pijaczki włóczące się wieczorem po uliczkach i kierowcy, którym się wydaje, że jak dochrapał się BMW to jest ponad przepisami. Ale obydwie te rzeczy znajdziemy w każdym innym mieście więc nie ma co marudzić.
A jakby co, to do Berlina jest rzut beretem. Może jeszcze przyjdzie się niemieckiego uczyć?

Fontanna w pobliżu Wałów Chrobrego - ja mam słabość do fontann.

Słońce - pewnie też trochę "pomogło" Szczecinowi. Za moimi plecami Akademia Morska, chyba. A może urząd miasta? Tak czy siak bardzo ładna i stara architektura.

Widok z wieży widokowej Katedry - pan pilnujący windy nie pozwoli ominąć takiej atrakcji nawet gdybyście chcieli. Ale warto było.

Sunday 8 November 2009

Wakacyjne wspomnienia - Wilczkowo czyli na czym się dziś zarabia na wsi (1081mili w drodze)

Wilczkowo to ostatnia wieś na naszej trasie. Ostatnia ale wcale nie najgorsza. Malutka osada nad brzegiem stawu i lasu. Przyjaźni ludzie, z którymi można porozmawiać o kasztanowcach. Samotne grusze, pod którymi można znaleźć kilka pysznych owoców i bez, który kusi dojrzałymi jagodami. Nie byłabym jednak soba gdybym trochę nie pomarudziła. Powinniśmy czuć się zaszczyceni bo okazało się, że nasze gospodarstwo agroturystyczne to posiadłość sołtysa. Okazało się też, że mieliśmy dużo szczęścia bo kiedy rezerwowałam nocleg rozmawiałam z synem, który nie przekazał rodzicom informacji i o mały włos a nie byłooy dla nas miejsca. Sołtys uspokoił jednak, że wtedy byśmy spali w jego domu. A brak miejsc noclegowych to wcale nie rezultat kampanii promocyjnej pt. Spędź wakacje w kraju. Sołtys wynajmuje pokoje pracownikom firm. RAzem z nami byli pracownicy z pobliskich robót drogowych i zbieracze ziemniaków. Ci ostatni podobno pracują na trzy zmiany. Nie zazdroszczę zbierania kartofli w nocy. Trochę się bałam, że będzie jak w hotelu pracowniczym ale muszę powiedzieć, że nie mieliśmy problemu z dzieleniem kuchni i nocnym piciem. Pokój po raz kolejny był za duży jak na nasze potrzeby. Porażający, dosłownie, zapach Old Spice okazał się odświeżaczem powietrza i szybko go unicestwiliśmy. Przeciekający zlew... No cóż, miska podstawiona musiała nam wystarczyć. Z czegoś jednak trzeba się utrzymać. Polacy tłumnie nie wyjeżdżają na wieś na wakacje. Ciepłe kraje są tańsze i pogoda zagwarantowana. Poza wynajmem pokoi sołtys ma też gastronomie w Pobierowie w sezonie.
Wilczkowo miłe i lokalizacja nie najgorsza. Udało nam się przy okazji zobaczyć Pobierowo (kompletnie wymarłe po sezonie ale ładna plaża), Woliński Park Narodowy (mokry, kiepsko oznakowany ale ze słodkimi ropuchami), Trzebiatów (piękne organy) oraz Międzyzdroje (trochę napuszone i śmieszne zarazem).
Przyjazna turystom i biznesowi wieś Wilczkowo
Noclegowanie u sołtysa zobowiązuje
Pobierowo puste i ...trochę zagubione :-)
Spacer po plaży najlepszy na wszystko
I oczywiście grzyby
Nawet jeśli to "tylko" sowy.
Międzyzdroje - trochę gwiazdorskie i trochę śmieszne

Saturday 31 October 2009

Wakacyjne wspomnienia - dlaczego nie warto kupować mleczarni, żeby napić się szklanki mleka ( 964 mili w drodze)

Następnym przystankiem na naszej trasie wzdłuż zachodniego wybrzeża Bałtyku jest Rekowo. Gospodarstwo Agroturystyczne w Rekowie wybraliśmy z broszurki wyprodukowanej przez powiat gryficki. Swoją drogą bardzo pożyteczna inicjatywa. Gospodarstwo chwali się zwierzętami więc mieliśmy nadzieję na trochę więcej wskazówek dla początkujących rolników-hobbystów.

Zwierzątka były, kury, kaczki, owce i kozy. Niestety, kiedy chcieliśmy kupić trochę twarogu i jaj od gospodyni okazało się, że kury nie niosą, twaróg jest trzydniowy i możem kupić dżem domowej roboty ze śliwek albo truskawek. Coś trzeba na śniadanie zjeść więc czemu nie. We wsi niestety nie znaleźliśmy żadnej piekarni czy chociażby małego sklepiku przydomowego. A po otwarciu dżemiku okazało się, że bliżej mu do wina owocowego. Zostawiliśmy słoik. Domek, którym noclegowaliśmy nie był zły. Trochę się dziwnie czuliśmy bo to przerobiona stodoła i pokoje są na 6 osób. Kuchnia słabo wyposażona w porównaniu do pensjonatu pana Tadeusza. Na szczęście ogrzewanie działało więc było gdzie grzyby suszyć.
Drugiego dnia doszliśmy do wniosku, że chyba wiemy dlaczego kury przestały znosić jajka. Ponieważ nasze okno wychodziło bezpośrednio na wybieg dla zwierząt oczekiwaliśmy, że co rano będziemy budzeni przez pianie koguta. Ale to my byliśmy na nogach wcześniej. Zwierzaki widzieliśmy dopiero w okolicach godziny 9. A to zdecydowanie za późno dla kury. Kura potrzebuje 10 godzin światła dziennego, żeby wyprodukować jajko (cykl trwa 25 godzin). Owce wyglądały, jakby nie były strzyżone w tym roku, a jedna z nich nawet kulała, co jest bardzo złym znakiem. Najgrożniejsze choroby owiec zaczynają się od racic.

Koza okazała się bardzo przyjacielska i żebrała pod oknem.

Nie udało nam się też zbyt długo porozmawiać z gospodarzami, któzy wyglądali jak ja pewnie bym wyglądała gdyby mi KAZAĆ pracować na roli. Gdy poszliśmy do gospodyni to się okazało, że ją obudziliśmy. Powiedziała, że zawozi dzieci do szkoły o szóstej rano i zasnęła nad książką. Pana gospodarza wiedzieliśmy dwa razy. Nosił kapelusz jakby się wyrwał z planu filmowego Wesela Wyspiańskiego. Jednym słowem wydawało nam się, że są to ludzie, którzy chcieli mieszkać na wsi słodkiej i sielankowej, ale nie bardzo nadążają za wszystkimi obowiązkami, które za tym idą. To dla mnie też znak, że jeśli ja nie czuję powołania, a jedynie lubię świeże jajeczko od czasu do czasu, to może przeprowadzka na wieś nie jest najlepszym wyjściem. Jak mawiają niektórzy, nie trzeba kupować mleczarni, żeby napić się mleka. Jeśli chodzi o prospekt pracy w pobliskim Koszalinie bo nawet nie wygląda to czarno. Wprawdzie dotarliśmy do Koszalina w niedzielę i ulice swieciły pustkami to jednak miasto wyglądało przyjemnie. Ładne, kolorowe i czyste. Z zabytkami, kinem, szkołami językowymi i Instytutem Ziemniaka. Koszalin niniejszym znalazł się na liście potencjalnych miejsc na stałe siedlisko.


Saturday 24 October 2009

Wakacyjne wspomnienia - dlaczego krowa, który dużo muczy mało mleka daje ... i zdycha (806 mili w drodze)

Pierwszym polskim przystankiem na naszej rekonesansowej trasie było Smołdzino. Mała miejscowość na obrzeżach Sowińskiego Parku. Mała ale jara bo sklepów tam ci było dostatek. Początki, muszę przyznać, nie były łatwe. Właściciel gospodarstwa agroturystycznego wprawdzie odpisał na maila, co na polskie warunki jest już sukcesem, ale już z płatnością depozytu nie było łatwo bowiem Pan Tadeusz powiedział, że nie posiada konta bankowego. Jak można mieć zarejestrowaną działalność gospodarczą i nie mieć konta bankowego nie zgadnę ale co było robić. Zależało nam na tym miejscu bo chcieliśmy poza zwiedzaniem porozmawiać z ludźmi, którzy realia prowadzenia takiego gospodartwa znają najlepiej. Moja mama dokonała przelewu pocztowego jak za dawnych i nie tak dobrych czasów i mogliśmy spać spokojnie.
Do Smołdzina przyjechaliśmy dość późno. Nie chcieliśmy jednak marnować wieczoru i przeszliśmy się na spacer. Do lasu był rzut beretem więc od razu wiedzieliśmy, gdzie wybierzemy się o jedenastej skoro świt  następnego dnia. Po drodze jednak naszą uwagę przykuło wycie młodego byczka. Słyszeliśmy go już wcześniej i myśleliśmy, że to typowe muczenie za mamą. Jednak w drodze powrotnej muszenie stało się bardziej żałosne i bolesne. Zobaczyliśmy gospodynię oglądającą cielaka. Piana leciała mu z pyska a brzuch był wzdęty. Gospodyni powiedziała, że jest gorący i tak napięty, że wydaje się, że zaraz eksploduje. Wsiadła do samochodu ale jak tylko jej samochód zniknął za zakrętem cielak padł sztywny na ziemię. W nocy mogliśmy widzieć ludzi wchodzących do szopy - pewnie już kroili nieboraka.
I niestety ten motyw trochę nienajlepszego na pierwszy rzut oka zajmowania się zwierzętami gospodarskimi przewijała się przez cały nasz pobyt. Krowy pasły się zaraz przy domu i mały wył już wcześniej. Może gdyby wcześniej sprawdzono dlaczego tak wyje.... Krów nie wystarczy wystawić na pastwisko i tyle. Pewnie coś nieborak zjadł. Czy można sprawdzić co rośnie na pastwisku wcześniej? Nie wiem. Ale kiedy ten mały padł sztywny w błoto to zapytałam sama siebie, dlaczego te gospodarstwa są tak często takie bałaganiarskie, brudne. Gadam jak miastowa baba? Może. Ale polskie gospodarstwa rolnicze nie słyną z porządku niestety.
A nasz gospodarz? Wbrew reklamie nie miał żadnych zwierząt. Kilka kaczek trzyma latem ale pewnie lądują w garnku jak tylko kończy się sezon. Pole się ostało i traktor ale tylko na przejażdżkę od czasu do czasu z wnukiem. Zachowało się kilka drzew owocowych ale ludziom już ponoć nawet za darmo nie chce się zbierać jabłek czy gruszek. "Jakby zebrać, umyć i do domu im przenieść to by może zjedli" - skwitował Pan Tadeusz. Wielka szkoda.
Generalnie, Smołdzino okazało się miłym miejscem, grzybów pod dostatkiem i do morza blisko. Nawet udało nam się między deszczami zwiedzić Łebę i dotrzeć do ruchomych wydm.

Ruchome wydmy.

Bez problemu można takie śliczności znaleźć w lasach Słowińskiego Parku Narodowego

I tylko to czyszczenie i obieranie potem...

Sunday 18 October 2009

Wakacyjne wspomnienia - Berlin Zachodni, Berlin Zachodni (554 mile suchą drogą)

W tym roku wybraliśmy się na wakacje późno bo dopiero w ostatnich dniach września. Trochę przez nasze gapiostwo, a trochę z powodu znikomej asertywności. Trzeba będzie nad tym popracować.
Zwiedzanie miało być bardziej szczegółowe, a nie z lotu ptaka więc wybraliśmy się samochodem. Najpierw do Hull, skąd promem dostaliśmy się do Rotterdamu. Podróż morska bardzo spokojna i komfortowa, zaciszna kajuta i minimalne kołysanie. Miodzio.
Potem długa, ale również komfortowa droga do Berlina. W Berlinie spędziliśmy niestety tylko jedną noc ale za to nocleg był w przemiłym pensjonacie na obrzeżach a kolację zjedliśmy ze znajomymi Simona Oliverem, Anją i ich dziećmi. Pyszna rybka i pyszna rozmowa o odkrywaniu nowych smaków i radości z gotowania zamiast kupowania gotowych dań w plastykowych torbach. Brakuje mi takich rozmów bo koleżanka, z którą pracuję nie gotuję i nigdy nie gotowała. Aż się nie chce wierzyć.
Przy okazji rozmów i próbowania sałatek odkryłam oliwę z pestek dynii. Oliwa jest bardzo gęsta i bardzo ciemna ale pachnie jak przedsionek nieba. Drugiego dnia rano, zanim wyruszyliśmy pobiegłam do sklepu kupić małą buteleczkę. (I dobrze zrobiłam bo w Polsce cena tej oliwy jest horrendalnie wysoka). Polecam gorąco bo nawet kilka kropelek doda smaku nudnej sałacie. A to nasz pensjonat i uliczka, na której mieszkaliśmy. Szkoda, że swiatło było kiepskie bo pensjonat wewnątrz miał fantastyczny klimat.Dokładniejsze zwiedzanie Berlina zostawiamy sobie na jakiś długi weekend.

Sunday 27 September 2009

Kiedy pszczoły mówią Adios

Nawet doświadczonym pszczelarzom nie zawsze jest dane zobaczyć moment, kiedy pszczoły mówią: do widzenia. Znaleźć je na drzewie czy szopie to inna historia ale sam momet, kiedy decyzja zapada i nie ma już odwrotu to insza inszość.

Jestem wdzięczna, że miałam to szczęście, nawet jeśli momentami było jak u Hitchcocka.

Spokojnie kopaliśmy sobie na działce, kiedy wokół uli pojawiła się szybko rosnąca chmura pszczół. Nie wiem czy najpierw zaniepokoił mnie dziwny hałas czy sąsiad, który krzyknął, że coś się dzieje. Ule nie są ustawione na naszej działce ale 10 metrów dalej na nieużytku. Chmura rosła szybko i wkrótce była tak wielka, że przejście z jednej strony działki na drugą ozaczało przejście przez jej środek. Na szczęście skupienie czy też gęstość pszczół nie była wielka. Podeszliśmy do ula, żeby zobaczyć co się stało. Normalnie pszczoły uciekają jeśli jest im w ulu źle (ciasno, zimno) albo królowa postanawia zmienić siedzibę. Pszczoły wylewały się z ula jak woda. Niesamowity widok.

Niestety raz proces ucieczki się rozpocznie nie można go zatrzymać. Można tylko obserwować aż rój osiądzie w nowym miejscu albo zatrzyma się na odpoczynek.

Jakieś pół godziny patrzeliśmy jak czarna kula pszczół powoli przemiszcza się. Niestety minęły szopę, na którą liczyliśmy, że skusi królową. Niestety zamiast szopy wybrały drzewo w ogródku czyjegoś domu. Kula przestała się przemieszczać i zaczęła gęstnieć.

Najpierw poszliśmy porozmawiać z właścicielem drzewa, żeby uspokoić i zapytać czy możemy w razie potrzeby wejść do ogrodu i ściąć czubek rośliny jeśli nie da się pszczół strząsnąć.

Bo gry-plan w takim przypadku jest następujący: weź karton, strząśnij rój i królową do pudła i przenieś go do ula. Następnie rozłóż prześcieradło lub inny materiał, po którym pszczoły spokojnie wmaszerują do ula.

Brzmi prosto? Hmmm pszczoły trzymały się kurczowo drzewa a ja nie czułam się komfortowo podtrzymując drabinę, że już nie wspomnę ile czasu zajęło nam rozłożenie tej wielkiej drabiny i masowanie guza na głowie Simona.

Jakieś dwa kilo pszczół wylądowało wreszcie w kartonie i zostało pozostawione na noc w pudełku.

Dużo pszczół zostało na drzewie więc nie mieliśmy wielkich nadziei na to, że królowa była w pudełku. Jednak okazało się, że szczęście nam dopisało bo na drzewie nie została ani jedna pszczółka.

Teraz została prosta precedura przeniesienia pudełka i ułożenia szmacianej drogi do nowego domu. Absolutnie zapierający dech w piersi widok tysięcy pszczół maszerujacych grzecznie do ula. Grzecznie po szmatce to ula.

Thursday 10 September 2009

A to Polska właśnie (część druga i ostatnia...na razie)

Postanowiliśmy spedzić dwa tygodnie nad polskim morzem. Najlepiej w gospodarstwie agroturystycznym, żebyśmy mogli porównać wizje takiego przedsięwzięcia z rzeczywistością.

Śmiesznie było na początku, kiedy okazało się, że połowa tak zwanych gospodarstw agroturystycznych to po prostu kwatery do wynajęcia zlokalizowane w nie-mieście, i to już pozwoliło właścicielom przywłaszczyć sobie tytuł Polska Agroturystyka.

Chociaż są też miłe niespodzianki jak na przykład powiat gryficki, który wydał bardzo ładną broszurkę z takimi miejscami w swoim regionie.

Znaleźliśmy miejsce idealne w Lędzinie. Idealne bo firma Rotal postawiła na alternatywne źródła energii a to jest to co Simon lubi najbardziej. Wizja długich rozmów o panelach słonecznych i wiatrakach zaświeciła w jego oczach.

Na stronie Rotala jest adres e-mailowy więc piszemy, że bardzo byśmy chcieli zarezerwować nocleg i jak będziemy wdzieczni za podanie ceny noclegu itd itp.

Odpowiedź przychodzi po dwóch dniach, co jak na nasze polskie doświadczenia jest świetnym wynikiem.

Miły pan pisze, że w sprawie noclegów to się muszę skontaktować z panem Józefem pod numerami... Dzwonię na numery stacjonarne ale bez sukcesów. Próbuję rano i próbuję wieczorem i nic. Na drugi dzień dzwonię na komórkę. Nie chciałam tego robić bo jeśli gość nie jest w biurze (i nie odbiera telefonu stacjonarnego) to odbierze gdzieś w samochodzie i niewiele mi pomoże bez dostępu do kalendarza. Pan Józef odbiera. Niski miły głos pyta prosto z mostu:

„Wyświetlił mi się numer 0044, pani dzwoni z Austrii?”. Coś, czego chcieliśmy uniknąć czyli informowania, że mieszkamy w Anglii bo ta informacja powoduje pojawinie się dwóch dolarków w oczach przedsiębiorców, a ceny ida o 50% w górę. Wyjaśniam, że mieszkamy w Anglii i chcielibyśmy zarezerwować nocleg w Holenderskim Wiatraku (tak się nazywa ośrodek reklamowany pod parasolem firmy Rotal). Pan Józef jest u rodziny i nie ma dostępu do kalendarza. Instruuje mnie co mam zrobić: „Pani zadzwoni do biura. Powie, że rozmawiała ze mną. On tam ma kalendarz na ścianie to pani sprawdzi czy ten termin jest wolny.”

Ja cierpliwy człowiek jestem i myślałam, że ten kolejny telefon zakończy sprawę.

Moja kolejna rozmowa wyglądała mniej więcej tak (pomijam grzecznościowe zwroty, obaj panowie byli mili):

JA: Chciałabym zarezerwować nocleg w terminie od do. Czy ten termin jest wolny?

PAN: Oj, nie wiem. Mamy wycieczkę z Niemiec we wrześniu od do (inny termin niż nas interesuje więc to kompletnie zbędna dla mnie informacja).

JA: Rozmawiałam z panem Józefem parę minut temu i powiedział, że ma pan tam kalendarz na ścianie to pan będzie wiedział czy ten termin jest wolny.

Użycie autorytetu pana Józefa pomaga, pan znalazł kalendarz.

PAN: O tak, jest kalendarz. To jaki pani chciała termin?

Odpowiadam

PAN: Mamy wycieczkę z Niemiec od do ale ten termin jest wolny.

JA: Ile kosztuje nocleg i czy mogę zarezerwować przez telefon czy chcą Państwo zaliczkę?

PAN: Oj, ja nie wiem ile kosztuje nocleg, to musiałby pani z panem Józefem wynegocjować. To chyba było 50zł albo 100zł (żadna różnica!).

Odłożyłam telefon i postanowiłam nie rezerwować tam noclegu. Ładne miejsce ale wkurza mnie kompletny brak profesjonalizmu w obsłudze klienta. Znaleźliśmy inne gospodarstwo. Na zdjęciach na sieci widać w tle Holenderski Wiatrak. Tak więc może wpadniemy pogadać o alternatywnych źródłach energii. Chyba, że zastaniemy pana Józefa. Wtedy pogadamy też o obsłudze klienta.

Monday 31 August 2009

A to Polska właśnie (część pierwsza z dwóch)

W ostatnią sobotę, tradycyjnie już odbyła się Parada Dumy (Pride Parade). Już trzeci raz się jej przyglądamy więc nie dziwi wsparcie firm, urzędów miasta i policji i strażaków.

I tylko śmiesznie wyszło bo właśnie teraz dostałam pismo z polskiej spódzielni mieszkaniowej, w której zabraniają suszenia na balkonie bielizny. Komuniści zabraniali wieszania prania na 1 maja ale widać duch dawnych czasów jest wśród nas.

Przeszkadzał komuś stanik za duży czy majtki za małe?

Zaraz w pierwszym tłumie znalazła się polska flaga. Jak miło :-)

Hitem tegorocznej parady był ...ufoludek. Nie oglądam telewizji więc nie wiem, może to jakiś sławny ufoludek jest.

Monday 24 August 2009

Kubełek KFC

Od czasu do czasu pomagamy jednej kobiałce na jej działce. Roboty nie ma dużo i tylko troche plewienia. Nic tam nie sadzimy w tym roku, a większość plonów i tak zeżarły ślimaki. Prawie nie ma co zbierać. No może poza kubełkiem KFC dla naszych kur. Utrzymać takie stadko ślimaków w wiaderku przez 20 minut w samochodzie to jest niezła frajda :-)

Wednesday 12 August 2009

Chlewik

Naoglądaliśmy się świń różnych na wystawach to teraz czas na moje świnki marcepanowe w czekoladowym błotku. Ciasto jest wilgotne i cynamonowe i pyszne, co się rozumie samo przez się jeśli coś zawiera cynamon.
Ostatni prosiak jeszcze ma nadzieję na ocalenie.
I już nie ma nadziei. Nawet wegetarianin się nie oprze :-)
Za pomysł na chlewik dziękuję Agnieshii i jej blogowi ciastem pachnącym.

Monday 27 July 2009

U prząśniczki siedzą...

Chyba nie ma takiej grupy zainteresowań w Wielkiej Brytanii, która by nie miała swojego stowarzyszenia, związku, zgrupowania czy cechu. Tak samo ma się rzecz z prząśniczkami. Prząśniczki to już od dawna tylko w pieśniach ludowych, a tak na poważnie to ludźmi, którzy zajmują się wełną w szerokim tego słowa znaczeniu. Dawna szefowa Simona jest na przykład w cechu ludzi, którzy wełnę czesza, potem na kołowrotkach zamieniają ją w jednolitą nitkę, a następnie barwią i przygotowują wełnę o podwójnej czy potrójnej nitce. Simon i ja byliśmy raz na spotkaniu lokalnej grupy pracujących na drutach i szydełkach. Z żalem muszę powiedzieć, że w większości to „druciarze” ale trudno. I tak różnymi drogami zdobywamy wiedzę o tym rzemiośle, spotkanach i targach.
Kilka tygodni temu wybraliśmy się z lokalnymi Druciarzami do Cockermouth w Walii, gdze odbywały się targi wełny (Wool Fest). Rzecz duża i można tam zobaczyć wszystko od strzyżenia owiec i lam po prząsniczki przy kołowrotkach. Można też oczywiście wydać fortunę na wełny różne. Lubię ten lekki surrealizm sytuacji, gdzie 10 kobiałek (i Simon) w wieku różnym wsiada do minibusa i wyciąga swoje robótki. Całą niemal drogę sztrykujemy i rozmawiamy sobie o życiu. Simon, żeby nie było, że nie pasuje, robi skarpetki na drutach. Skąd u niego taki nagły pęd do wyrobów wełnianych? Simona marzeniem jest posiadanie owiec. A jeśli już się decydować na te zwierzęta to trzeba jakoś na nie zarobić. Stąd wełna, ser i mięso. Mięso jest na razie najdalej na liście. Jak w każdym zakątku rolnictwa producent produktu bazowego dostaje bardzo marne pieniądze; marynarz dostaje 50 groszy za kilo ryb, jabłka kosztują nie więcej. Za kilo surowej wełny, właściciel stada dostaje w zależności od typu owiec i jakości wełny od 50 pensów do funta i 20 pensów. Nie opłaca się nawet strzyc owiec za takie pieniądze bo strzyżenia jednej owcy to co najmniej 50 pensów. Jedyną drogą zarobienia na produkcji wełny jest przygotowywanie wszystkiego we własnym zakresie. I tak po tym długim wstępie doszliśmy do tego dlaczego Simon dzierga skarpetki. I na tym się nie kończy jego nauka tego fachu. U poznanych niedawno właścicieli małego stada Simon wypróbował swoje umiejętności strzyżenia owiec, a na youtube uczy się czesania wełny. Jak pragnę zdrowia, w kategorii „Najdziwniejszy mąż” Simon nie ma sobie równych. Wracając do targów. Różnorodność wełny jest niesamowita. Można kupić wełny zwierzęce czyli z owiec czy lam. Można kupić wełny roślinne czyli robione z bambusa. Można też kupić mieszanki najprzeróżniejsze z lnem i jedwabiem. Znalazłam nawet opcję dla mieszkających w blokach: króliki typu angora. Dzieciak ma zwierzaka, z którego można później wydziergać sweterek dla mamusi. Ja nabyłam drogą zakupu cieplutką mieszankę alpaki z nylonem (10%) i jedwab zmieszany z wełną. I dwa kłębki wełny specjalnie na skarpetki dla Simona. Simon będzie sztrykował, skarpetki nosić będę ja.
Simon i surowa wełna czekająca na wyczesanie w naszym pokoju gościnnym.
Prząśniczka na targach wełny.
Sukienka ślubna. Nie wiem jak bardzo "gryzie" ale panna młoda na zdjęciach wygląda na zadowoloną.
A poniżej wełny rożnokolorowe, wyczesane i gotowe do prząścia (przędzenia?)

Monday 13 July 2009

Po deszczu

Deszcz nie jest w Anglii niczym dziwnym. Niektórzy nawet mówią, że w tym kraju pada tylko dwa razy do roku; pierwszy raz przez sześć miesięcy i drugi raz przez sześć miesięcy.
I pewnie dlatego rzadko zauważam, że po deszczu może być ładnie. Tym razem nie przeoczyłam tej chwili. I tyle. Nic więcej do powiedzenia dziś nie mam.