Friday 31 August 2007

Szeroka perspektywa

Poznaję Farnworth krok po kroku. Dzisiaj będzie o cmentarzu (jednym z dwóch). I wcale nie musi to być smutno i depresyjne. Ja wolę nazywać to melancholią. W końcu każdy kiedyś w takim lub podobnym miejscu wyląduje. Jak mówi jeden z bohaterów filmu „Od grobu do grobu” każdy chciałby pójść do nieba ale nikt nie chce umierać.
Krótko rzecz ujmując – lubię odwiedzać cmentarze. I to nie tylko 1 czy 2 listopada. W takie normalne słoneczne dni też. Pamiętam moją wizytę w Genui. Prawie cały dzień poświęciłam na szwędanie się po cmentarzu w 40-stopniowym upale bo chciałam znaleźć grób Sprzedawczyni Nut. W przewodniku było napisane, że to była biedna kobieta, która sprzedawała nutki. Pomyślałam sobie, że to fantastyczna historia. W końcu znalazłam figurkę kobieciny. Tylko legenda prysła bo ona sprzedawała orzeszki a nie nutki. Gratuluję tłumaczowi. Ale nic to, bo przy okazji znalazłam grób żony Oskara Wilda.
No i tak to ze mną jest. Kolekcjonuję cmentarze.
Ten, którego zdjęcie jest poniżej to pewnikiem katolicki cmentarz, bo są na nim między innymi groby Polaków i Włochów. Poza grobami na terenie cmentarza jest jeszcze puste wzgórze. Na tym wzgórzu siedząc zrobiłam to zdjęcie. Kiedy jest tak ciepło ludzie organizują tu sobie pikniki lub po prostu przychodzą na spacer z psem. Wielu wyda się dziwne, że można zajadać kanapkę i patrzeć na groby. Ale czyż to nie jest najszersza, najdalsza i najgłębsza perspektywa, jaką kiedykolwiek będziemy mieć?

Wednesday 29 August 2007

Adios pomidory

Do niedawna działkowicze to była dla mnie banda staruszków, która lubi sobie posiać kilka kwiatków, a latem pozbierać trochę porzeczek bo przecież nic tak nie rozgrzewa starych kości jak naleweczka domowej roboty. Otóż okazuje się, że nawet takie mini-ogrodnictwo to poważna sprawa, a przeżycia pewnej kwietniowej licytacji nauczyły mnie, że nie należy się dziwić na widok dwóch leciwych pań wyrywających sobie doniczkę z pachnącym groszkiem.

Ale ad rem. Jest kwietniowy wczesny wieczór (publikacja mocno spóźniona). Bardzo ważny dzień dla każdego PRAWDZIWEGO działkowicza. Dzisiaj w Klubie Konserwatystów odbywa się coroczna aukcja roślinek. Każdy posiadacz działki z okręgu Rainford może sprzedać wyhodowane przez siebie „maleństwa”. Klub to taka trochę nasza remiza strażacka ze sceną po jednej stronie i barem po drugiej. Scena robi niesamowite wrażenie bo w tle ozdobiona jest kurtyną w kolorze błyszczącego złota.

Uczestnicy ustawiają swoje cenne okazy pomidorków, ogóreczków, kabaczków i sałatki na scenie a na podwyższeniu przed sceną zasiądzie prowadzący aukcję. I zaraz pierwszy stres i pierwsza walka o pozycję, w której licytowane będą roślinki. Rodzice Simona niestety niezrzeszeni lądują na przedostatniej pozycji. Nie poddajemy się jednak bo roślinki przez nich wystawione na sprzedaż są prima sort, specjalnie wybrane z myślą o koneserach. Tutaj nie ma żartów wszystko jak na prawdziwej aukcji: prowadzący bierze do ręki młotek i aukcję czas zacząć!

Młode tulipanki, krzaczki malin i truskawek, oberżyny i zioła. No i całe mnóstwo adios ulubionych pomidorów. W przeróżnych rozmiarach, kolorach (czerwone, różowe, żółte a nawet w paski) i gatunkach (Tigers Eyes, San Marzano, Bulls Eye, Red sea). Sześć krzaczków pomidorków Alicante, 10p za sztukę po raz pierwszy. Kto da więcej? 20p, kto da więcej? 25p. Ktoś przebije 25p? Nie, sprzedane za 25p dla państwa przy stoliku numer 8. Ile państwo biorą? Cztery. Licytował jeszcze pan przystoliku numer 15 więc ma szansę kupić pozostałe dwa krzaczki. Pomidorki Alicante poszły.
Po ponad trzech godzinach licytacji pomidorki, choć moje ulubione, już wychodzą mi bokiem. I tutaj przewagę mają teściowie. Z ich rzadkimi roślinkami pomimo dalekiej pozycji na liście licytujących wyjdą z 30 funtami w kieszeni.
Co jeszcze można kupić na aukcji? Buraczki - piętnaście sztuk z czego jedna z darmowym ślimakiem w promocji zgarnięte za funta i dziesięć pensów. Rekord to budka dla ptaków, która poszła za 15 funciaków. Z całych sił musiałam trzymać Simona, kiedy na scenę wjechała "robakarnia" czyli wielki plastikowy pojemnik z dżdżownicami do produkcji kompostu. Każdy chciałby mieć stado rozpasanych dżdżownic w ogródku ale żeby zaraz hodować 50 kilogramów tego paskudztwa to już przesada. Taka mini-fabryczka robaczków to marzenie działkowicza, którą można kupić w centrach ogrodowych za 60 funtów. Za ile pójdzie tutaj? Idea jest taka, że ma być tańsza niż w sklepie. Zaczynamy od 5 funtów, 10, 15.... 20...30...Simon zaczyna się wyrywać i wiem, że jedna chwila nieuwagi i podniesie rękę. Uff, dżdżownicownia poszła za 35 funtów; można usiąść spokojnie.
I to dosłownie spokojnie bo tutaj trzeba uważać na ruchy - chcesz pomachać do znajomego, podrapać się w głowę i przez nieuwagę możesz kupić fantastyczną tackę z liliami wodnymi czy cebulką-prymulką.
Aukcja trwa do późnych godzin nocnych ale my wychodzimy usatysfakcjonowani naszymi pomidorkami rasy Shirley zanim horda rozpromienionych moherowych beretów i ich mężów z peoniami i malinkami wylegnie na parking.

Plan był taki, że kiedy przyjdzie czas zbioru będziemy mogli przygotować zupkę pomidorową w całości z naszych własnych składników: pomidorki, cebulka, czosnek i pachnąca bazylia. Wszystko organiczne, własnoręcznie posiane lub na aukcji wywalczone. Niestety deszczowe lato popsuło nam szyki. Wszystkie pomidory zjadła grzybica. No cóż przyjdzie trenować mięśnie przed przyszłoroczną licytacją.

Na zdjęciu pomidorki, kiedy jeszcze mieliśmy nadzieję, że zbierzemy owoce ...
... i jak wyglądają dziś

Saturday 25 August 2007

Dzie-wanna

Kiedyś był taki głupi dowcip o pijaku, nazywany też krótką bajką o dziewannie, w którym tenże nietrzeźwy klient pyta: „Dzie wanna?”. Jeśli chodzi o naszą wannę, powiedzieliśmy jej do widzenia i zawieźliśmy na miejsce jej spoczynku czyli wysypisko. Moglibyśmy zadzwonić do urzędu miasta, żeby wzięli wannę bo w końcu płacimy podatki więc można rządać takiej usługi ale nie chceliśmy czekać.
Na wysypisku oczywiście segregacja: w innym miejscu wyrzucamy kafelki a w innym gruz. Gdzie indziej drewniane elementy a jeszcze gdzie indziej odpady zielone; te ostatnie są zamieniane w cenny kompost.
A nasza wanna, panel, linoleum wylądowały w wielkiej dziurze (na zdjęciu wszystkie wymienione elementy). I nie mogę powiedzieć, że jest nam jakoś strasznie żal.
Zdjęcia całkowicie odmienionej nowej łazienki wkrótce.

P.S. Ah, całości dowcipu nie przytaczam bo naprawdę jest głupi i z długachną brodą.

Monday 20 August 2007

Rozmowa kwalifikacyjna a Europa Wschodnia

W zeszły czwartek byłam na kolejnej rozmowie kwalifikacyjnej. Nie pierwszej i obawiam się nie ostatniej. A co miała ona wspólnego z Europą Wschodnią, poza faktem, że firma jest budowlana więc pewnie trochę Polaków zatrudnia. Otóż kiedyś tłumaczono mi, że dla ludzi z Europy Zachodniej wszystko, co po drugiej stronie żelaznej kurtyny to taka jedna masa: zimno, komunizm i niedźwiedzie polarne i dlatego lepiej tam nie jechać. Ja osobiście nie mogę mieć o to żalu bo dla mnie na przykład dawne republiki radzieckie to też taka trochę jedna masa: zimno, mieszkają w namiotach i potrafią dziergać na szydełku i ujeżdżać konia jednocześnie – a to wszystko po pijaku oczywiście.

Rozmowa w pewnej chwili zeszła na temat Polski i pani chyba chciała pokazać, że coś tam wie o tym kraju. A wyglądało to mniej więcej tak.

Pani Odpytująca: Polska....Wy tam macie taki fajny mały samochód. Jak on się nazywa....Zapomniałam.
Ja: Fiat 126p?
Pani Odpytująca: Nie, to nie Fiat. Jak on się nazywa....
Ja (to była druga marka małego samochodu, która przyszła mi do głowy i którą można przypisać do tamtej części Europy): Trabant?
Pani Odpytująca z zachwytem: TAK! Trabant! To taki fajny mały samochodzik.

Tuesday 14 August 2007

Wojny religijne à l’anglaise

Nic tak nie pomaga nabrać dystansu do religii jak zmiana otoczenia na takie o mniejszym natężeniu katolików na kilometr kwadratowy. Obecnie prawdopodobieństwo, że osoba stojąca koło mnie w autobusie będzie protestantem albo muzułmaninem jest o wiele większe niż, że będzie ona katolikiem. A ponieważ dodatkowo Wielka Brytwanna jest krajem powściągliwych dyplomatów dlatego tam nie ma krzyków Radiomaryjowców, machania krzyżami i innych takich demonstracji. Tutejsze wojenki religijne są o niebo (piekło) subtelniejsze i zabawniejsze.
Weźmy taki Liverpool. Miasto słynie z dwóch katedr: katolickiej i anglikańskiej. A swoją drogą warto tutaj zaznaczyć, że w zależności od tego czy miasto ma katedrę czy nie może się nazywać town albo city (w języku polskim tej różnicy nie poczujemy bo i to miasto i to miasto). Jeśli jest katedra to mamy city a jak nie ma to tylko town.
Nie wiem czy to oznacza, że Liverpool jest miastem do kwadratu ale to już nie nasz problem. Ważne jest, że katedry zostały postawione bardzo blisko siebie i łączy je ulica Nadziei (Hope Street) cokolwiek ta nadzieja ma oznaczać.
Co jeszcze mają wspólnego katedry? Obydwie mają Chrystusa w nazwie. Anglikańska to Katedra Chrystusa a katolicka jest pod wezwaniem Chrystusa Króla. I to tyle chyba jeśli chodzi o podobieństwa.
Wszystkich bardziej intrygują pokręcone losy architektów tychże.
Otóż architektem katedry anglikańskiej (czyli po części protestanckiej) jest katolik. Giles Gilbert Scott został wybrany do tego chlubnego zadania gdy miał zaledwie 22 lata i żadnego doświadczenia. Biedak również nie dożył konsekracji katedry ponieważ jej budowa trwała 74 lata. Liverpoolczycy nazywają tę katedrę słodko „Zamkiem Draculi”. Co w tym wszystkim zabawnego? Otóż Giles zasłynął również z tego, że skonstruował jakże charakterystyczną czerwoną budkę telefoniczną. Stąd w kościele stoi budka. Nie sprawdziłam czy możliwe są tam połączenia bezpośrednie z Panem Bogiem.
Natomiast jeśli chodzi o katedrę katolicką to została ona zaprojektowana przez protestanta. Jego ekipie poszło znacznie szybciej bo tylko 5 lat zajęła budowa ale za to „cichą zemstą” za budkę telefoniczną jest przeciekający dach – podobno już naprawiony. Ta katedra jest nazywana „Wigwamem Paddy’ego”, a to dlatego, że po pierwsze powstała na wyraźne zapotrzebowanie ze strony emigrantów irlandzkich. Irlandczyk jest potocznie nazywany Paddy. A po drugie po prostu wygląda jak namiot gdy się na nią patrzy z góry.

Monday 13 August 2007

Bezkrwawe polowanie na mokradłach

W niedzielę wybraliśmy się na spacer w okolice Southport. Okolica nadmorska i dość snobistyczna. Mają za to dobrze zorganizowane punkty obserwacyjne ptaków na mokradłach. Wchodzi się do drewnianej budki z okienkami i nie zakłócając życia ptaków można obserwować.
Do tej pory myślałam, że obserwacja ptaków to taki sport dla nielicznych i starszych flegmatyków: bez pośpiechu, usiąść, zobaczyć, poszukać nazwy w atlasie. I tyle.
Nic z tych rzeczy. Przede wszystkim kiedy weszliśmy do jednego z punktów prawie wszystkie siedzenia były zajęte. Znaleźliśmy sobie kącik na szczęście. Simon wyjął lornetkę i próbowaliśmy dojrzeć ibisa kasztanowatego bo podobno tego dnia ktoś w tym miejscu go widział. Dobrze, że siedzieliśmy w kącie bo jak zobaczyłam jaki sprzęt do obserwacji mają zaawansowani członkowie Królewskiego Towarzystwa Opieki nad Ptakami (RSPB – Royal Society for the Protection of Birds) to zaniemówiłam. Lunety, lornetki i aparaty fotograficzne warte tyle co połowa naszej chaty. Każde z osobna dodam, a nie razem wzięte.
W środku sali siedział gość, który wszystko wiedział najlepiej i pomimo obowiązującej w obserwatorium ciszy postanowił wszystkich informować o tym, co widzi (to ten gość pierwszy z prawej).
Ten moment na zdjęciu to chwila, gdy krzyknął, że widzi na horyzoncie coś, ale to tylko plamka i to może być jastrząb albo jakiś inny drapieżnik. Dodał, że trudno mu ocenić bo to tylko punkcik na niebie. A jak Pan Mądraliński wiedział, że to nie pyłek na jego soczewce? Wszyscy jednak z przejęciem, którego nie widać na zdjęciu ale ręcze głową, spojrzeli w tym kierunku. I tak było co chwilę, on coś krzyknał i wszyscy, hopla!, lornetki w lewo a potem w prawo.
A on sprawdzał czy zamierzany efekt został osiągnięty - opierał się wygodnie na swoim krześle i patrzył czy wszyscy mają lornetki skierowane we właściwym kierunku. A niech no ktoś spróbował wyskoczyć z informacją, że widział jakiś rzadki okaz. Zaraz się okazywało, że nie tylko Pan Madraliński widział tego ptaka i to dawno temu ale ptak ten dodatkowo jadł mu z ręki. Przerzucali się nazwami ptaków, które widzieli jak małe dzieci w piaskownicy: a ja widziałam oceannika żółtopłtwowego a ja berniklę rdzwoszyjną. (nazwy ptaków są oczywiście wzięte z wikipedii bo ja to ignorant jestem).

I dobrze, że tacy ludzie są bo dzięki nim ktoś się opiekuje ptakami, Rospudy jest komu bronić a ja mogę soć naskrobać na bloga.

Friday 10 August 2007

Pożegnanie "dwururkowego" kranu

Powoli dochodzimy do punktu kulminacyjnego remontu domu – całkowite przeobrażenie naszej łazienki. Zerwane są już tapety i płytki. Przyjechała nowa wanna, zlew i kibelek (siedzisko okazało się być polską produkcją Cersanitu ;-)). Kupiliśmy kafelki i pożyczyliśmy sprzęt do ich cięcia. I chociaż będzie pewnie ciężko przez kilka dni to jednak warto. Warto ponieważ niniejszym żegnamy ozięble (z domieszką ironii) ZLEW DWURURKOWY! A nasz zlew dwururkowy wygląda tak: Oczywiście brytyjczycy będą do końca swoich dni się upierać, że taki system jest bardziej wodooszczędny. Że niby zamykanie zlewu i napuszczanie wody jest lepsze? Śmiechu warte.
Zapraszam ich na lotnisko w Liverpoolu, gdzie nie ma zatyczki a krany nie mają pokręteł tylko działają gdy się je wciśnie.
I byłoby ok gdyby woda leciała po naciśnięciu przycisku przez jakiś czas jak to zwykle ma miejsce. Ale tam system jest tak sprytny (i pewnie wodooszczędny), że woda leci TYLKO gdy przycisk trzymasz. Tak więc trzymasz ten przycisk ale chcesz umyć ręce i nie możesz bo trzymasz przycisk. Dlatego jedną ręką trzymasz przycisk a drugą podstawiasz pod kran. Tylko który? Z ciepłą wodą czy zimną? Co z mydłem? Naciskasz ciepłą wodę podkładasz lewą rękę a potem zmiana warty. Masz już ręce namoczone. Teraz mydło. Mydlisz. Czas na spłukanie. Ale jak podstawisz pod ciepłą to się oparzysz bo woda się szybko nagrzewa. A pod zimną nie chcesz.
Namydloną reką przyciskasz knefel i podstawiasz rękę. Teraz druga. Ale namydliłeś przy okazji kran więc chcesz go opłukać. Ale wodą ciepłą czy zimną? Zabawa na całego!

Dlatego z uśmiechem kota z Chishire naszemu dwururkowemu kranowi mówimy: „You are the weakest link, goodbye”.

Tuesday 7 August 2007

Podatki lekiem na całe (tłuste) zło

Nie ma co ukrywać brytyjczycy tyją i nie zanosi się na powstrzymanie tego trendu. Nie powinniśmy jednak się zbytnio cieszyć bo wraz ze wzrostem gospordarczym i nas dopadnie rozleniwienie i jedzenie z mikrofali. I jest to jeden z nielicznych przypadków kiedy cieszę się, że pozostajemy (jeszcze) w tyle za Europą Zachodnią (drugim takim przypadkiem są uzbrojone gangi na ulicach).
Policzyłam, że w miejscowości tak małej jak nasza (ciut ponad 25 tysiecy mieszkańców) mamy 3 supermarkety i trzy sklepy specjalizujące się w żywności mrożonej. W poszukiwaniu warzyw do smażenia weszliśmy ostatnio do jednego z nich – Iceland. I ciarki mnie przeszły po plecach i to nie ze wzgledu na panującą tam temperaturę. W sklepie było m.in. 13 lodówek z lodami i tylko 3 (słownie trzy) z warzywami. Z czego dwie zajmowały frytki bo to w końcu też warzywa.
Nic dziwnego, że tyle się widzi nisko zawieszonych utytych brytyjczyków.
Jacyś specjaliści widząc, co się dzieje (tłusta mapa Wielkiej Brytwanny) się przerazili tą wizją i wpadli na pomysł taki: opodatkujmy tuczące jedzenie i wtedy ludzie nie będą chcieli wydawać na tłuste/słodkie, zaczną jeść zdrowo i będzie super.
Jak to zrobić? Planów było kilka znaczy się trzy. Jeden z nich zakładał, że każdy niezdrowy artykuł spożywczy w zależności od tego jak bardzo ma zgubny wpływ na naszą wagę (nawet wymyślili na to wskaźnik: SSCg3d) dostanie adekwatną ilość punktów. Wszystkie artykuły, które uzyskają więcej niż 8 punktów zostaną opodatkowane czyli ich cena wzrośnie o 17,5%. Dla zainteresowanych, podobno szpinak dostał minus dwanaście punktów a czekolada 29. Dziwne bo to samo zdrowie: mleko i nasiona kakaowca czyli warzywko ;-)

Zadziała? Kiedyś „dyrektorski brzuszek” świadczył o bogactwie. Ziemianin przechadzał się po swoich włościach poklepując się po swoich ukochanych fałdach a biedacy oszukiwali żołądek obierkami z ziemniaków. Dziś wygląda to dokładnie odwrotnie. Bogaty je wykwintnie i zdrowo a po pracy idzie na saunę albo siłownię. Biedniejszy obywatel opycha się chlebem i pizzą. I tyje płacąc wyższe składki ubezpieczenia na życie.
Dlatego myślę, i nie jestem w tym osamotniona, że plan spali na panewce...z dużą ilością smalcu.

Friday 3 August 2007

Przed weekendem

W radio (stacja BBC4) własnie podają informację, że pracodawcy chcą walczyć z pracownikami, dla których weekend zaczyna się czasami już w południe w piątek cyzli tzw. early weekenders. Pracownicy wymykają się z biur mówiąc, że mają spotkanie na mieście, wizytę u lekarza/prawnika/murarza (niepotrzebne skreślić) a prawda jest taka, że każda minuta wyrwana w piątek jest cenna. Dodatkowo, można skorzystać z takiej wygodnej opcji jak "praca z domu". Szef Simona w każdy piątek pracuje z domu cha cha cha. Ale Simon też skorzystał z tej opcji parę razy bo dzięki temu możesz na przykład nadzorować hydraulika i popracować na komputerze czy poczytać coś spokojnie. Jednak wielu wykorzystuje to niestety tylko i wyłącznie do celów prywatnych. Dlatego jest pomysł co by to ukrucić. Tylko jak?

Niech sobie instalują kamery i systemy raportowania a ja póki co upiekłam chleb i zakisiłam ogórki (z własnego ogródka) i będzie jak znalazł na jutrzejsze śniadanie.

I tym optymistycznym akcentem zamykam kolejny tydzień.

Thursday 2 August 2007

Miało być o górach to będzie o górach

Moja pierwsza lekcja z gór brytyjskich za mną. Nie zdałam jej z wyróżnieniem bo kondycja nie ta, oj nie ta. Przed wyprawą w Tatry we wrześniu trzeba będzie trochę pobiegać po schodach.

Wielka Brytwanna nigdy nie kojarzyła mi się jakoś specjalnie z wysokimi górami. Ale też nie byłam nigdy mocna z geografii i nie potrafiłabym wymienić najwyższego szczytu ani Zjednoczonego Królestwa ani Anglii. Teraz wiem, że, żeby zobaczyć coś ponad tysiącmetrowego to trzeba się wybrać do Szkocji albo Walii. W Anglii najwyższy szczyt to 978 m.n.p.m. (Scafell Pike i nie wiem skąd wzięłam te bzdury w poprzedniej notce o 3.000). Na usprawiedliwienie naszego niesiągnięcia tego szczytu mogę tylko powiedzieć, że kiedy się człowiek wybiera w góry o 11.30 to nie ma co liczyć na zdobywanie czegokolwiek poza dobrym miejscem w korku na autostradzie.

Czym się różni chodzenie po górach w Polsce i Anglii?
Wychodząc w góry w Anglii trzeba mieć ze sobą cztery rzeczy: mapę, kompas, gwizdek i torbę foliową.
Mapa i kompas jest dość zrozumiała chociaż tutaj chyba trzeba trochę częściej z tychże korzystać. Dlaczego? W Polsce, a pisząc Polska mam głównie na myśli Beskidy bo te znam najlepiej, otóż w kraju-raju trasy są dość dobrze oznakowane. Mamy szlaki żółte, zielone, niebieskie, czerwone i czarne, które to kolory, wbrem pozorom i powszechnemu przekonaniu, nie oznaczają skali trudności. (dla dociekliwych bardzo interesujące wyjaśnienie skąd się wzięły te oznakowania znajduje się na stronie PTTK: http://www.pttk.pl/faq.php).
W Anglii nie ma kolorowych znaków. Są za to kopczyki, jak ten:
Reguła poruszania się jest za to taka sama – nie powinno się iść dalej jeśli nie widać kolejnego kopczyka. W Polsce nie powinno się iść dalej jeśli nie widać klejnego znaku ale z tym różnie bywa bo czasami drzewo, na którym było oznakowanie zostało wycięte.
Tak więc dobrze jest zapoznać się z mapą zanim się wyruszy w góry i wiedzieć jak korzystać z kompasu.
Po co gwizdek? Ano jeśli się zgubimy możemy liczyć na szczęście, że ktoś jest w pobliżu i usłyszy nasz sygnał. Sygnałem, że jest się w tarapatach jest sześć gwizdnięć (może warto zapamiętać?).

I została nam plastikowa torba. Jeśli już się zgubiliśmy, nikt nie usłyszał naszego gwizdka to nie pozostaje nam nic innego jak zapakować się w torbę bo wtedy łatwiej będzie znieść ciało jak już nas znajdą wiosną ;-) Czyż Brytyjczycy nie są najuprzejmiejszym narodem na świecie?

No dobra, żartowałam z tą torbą. Torba jest po to, żeby zapakować się w nią i ochronić choć trochę przed wiatrem (bo założenie jest takie, że wyszliśmy tylko na jeden dzień w góry i nie mamy ze sobą śpiwora).

Mama, słyszysz? Żartowałam!