Tuesday 29 July 2008

Chwilowe lenistwo

Zrobiło się ciepło. Nawet bardzo ciepło. Zmieniłam pracę i może teraz z dystansu napiszę więcej o walce z bezdomnością i przemocą w rodzinie w Wielkiej Brytwannie. A kiedy wrócę do kraju zajmę się rewolucją w mieszkalnictwie socjalnym.
A póki co korzystam ze słońca i zbieram jagody i maliny. Chodząc po tutejszych lasach i łąkach można odnieść wrażenie, że nikt tutaj nie jest zainteresowany zbieraniem owoców lasu. Czyżby aż takie lenistwo? A może kojarzy im się to z latami powojennymi, kiedy bieda skrzeczała i trzeba było to robić? I teraz już nie muszą więc tego nie robią? Drugi argument raczej odpada - ile z tych leni pamięta czasy powojenne? Rozumiem nawet jeśli się nie zgadzam. Bo szkoda, że brytyjskie dzieci zapominają, że frytki są robione z ziemniaków. Przeprowadzono ostatnio badania wśród dzieci, maące sprawdzić jak daleko oddaliły się one od natury. Tylko jeden dzieciak na dziesięcioro potrafił rozpoznać liść dębu i nazwać srokę. Za to dziewiątka z dziesięciu potrafiła nazwać wszystkich bohaterów Star Wars.
Dorośli zresztą nie są często lepsi. W końcu skądś te dzieciaki to mają. Kiedy w poniedziałek pytamy się wzajemnie w biurze jak nam minął weekend, moje zbieranie I JEDZENIE bo to jest najbardziej szokujące, tego co znaleźliśmy w lesie brzmi bardzo egzotycznie.
Jak zacznie się sezon na grzyby to mi nie uwierzą, że takie rzeczy się je.
Ale ja też jako emigrant musiałam się kilku rzeczy nauczyć na obczyźnie jeśli chodzi o zbieractwo i łowiectwo. Jeziora i stawy i pola i łąki prawie zawsze należą do kogoś. A zatem, żeby łowić ryby trzeba mieć zawsze pozwolenie, a złowioną rybę wrzucamy do wody. Można wcześniej zrobić zdjęcie i tyle.
Dlatego gdy w zeszłą sobotę zobaczyłam samochód policyjny, w środku lasu niemal, zatrzymujący się gdy my w najlepsze ładowaliśmy jagody garściami do buzi serce mi stanęło. Policjanci zatrzymali się, odkręcili okno i zapytali czy nie widzieliśmy, żeby jacyś ludzie w okolicy kradli jagody. Dopiero po sekundzie opuścił mnie strach bo zorientowałam się, że panowie policjanci mają ubaw i odpowiedziałam policjantom: Nieeeeeee

Monday 14 July 2008

Po ciężkim dniu najlepsze są francuskie wspomnienia

To był ciężki dzień dlatego zanim zabiorę się za kolejną butelkę czyli moją ulubioną technikę relaksacyjną postanowiłam oddać się ciepłym wspomnieniom. Przy okazji nadrobię zaległości. A dlaczego dzień był cięzki? Klient zdenerwował się na wieść o tym, że nie możemy go nigdzie zakwaterować. Miał na swoim koncie napad z bronią i postanowił zrobić coś, żeby go policja aresztowała i problem noclegu ma z głowy. Było nieprzyjemnie i musiałam składać zeznania ale do pewnego stopnia jestem w stanie zrozumieć dlaczego ludzie to robią. Nikt nie lubi być głodny i spać na ulicy. Może jego rodzice nie grzeszyli mądrością i pomysłowością i nigdy nie nauczyli go jak sobie radzić z problemami inaczej niż siłą. Niewazne. Już nieważne.
Pogadajmy o czymś milszym. Na przykład o Bretanii.
W fotoreporterskim skrócie było tak:
Co rano budziły nas wyrzuty sumienia pod postacią tego skromnego kundelka.
Słuch kundelka, którego imienia nigdy nie poznaliśmy był niesamowity - sam dźwięk otwieranych drzwi od lodówki sprawiał, że pies pojawiał się na prógu. I jak tu serce ma nie zmięknąć na widok takiego psiaka?
Jak juz człowiek wstał to trzeba coś kupić na śniadanie. A skoro Francja to musi być bagietka.
Po śniadanku powoli idziemy zwiedzać piękne i nowe miejsca. Tutaj Honfleur.
Ale poza Honfleur były tez Dinard, Dinan, Mont St.Michel i inne.
Zwiedzanie zwiedzaniem ale po deszczowej Brytanii ciągnie na plaże...
Nie można jednak dopuścić do zbytniego opróżnienia żołądka. Czas na obiad.
I tutaj muszę zdradzić smutną prawdę o tym cudownym daniu. Było przepyszne. Super mule z czosnkiem i w sosie śmietanowym. Do tego białe wino schłodzone jak należy. I co? Coś mój układ trawienny nie przyjął gościnnie tego dania. Mówiąc delikatnie: z muszli wyszło i do muszli wróciło.
I na koniec relaks przy dobrej muzyce. Nie da się opisać jak głośno potrafią takie trąby zadudnić. Chyba wkleję filmik dla większego wrażenia.

Tuesday 8 July 2008

Proste trudne wybory

Ta notka jest bardzo stara bo jej pisanie zaczęłam krótko po 5 maja. To takie moje wyrzucanie trucizny z organizmu. "Czasami człowiek musi, inaczej się udusi."
W kolejnej relacji będzie na pewno więcej zdjęć a mniej gadania.

===============

Minął rok odkąd postanowiłam spróbowac życia w Wielkiej Brytwannie. Decyzja nie była łatwa i pewnie dopiero historia oceni czy słuszna.
Po roku stanęłam przed całkiem innym wyborem – lokalne wybory do rad miejskich. Jako członek Unii Europejskiej mam prawo do oddania głosu w wyborach lokalnych i do Parlamentu Europejskiego. Wybory odbyły się 5 maja (czwartek!) i chociaż był to dzień pracujący nie miałam najmniejszego problemu z oddaniem głosu. Dlaczego? Pokusiłam się o małe porównanie „ścieżki zdrowia”, przez jaką przepuściła mnie polska Komisja Wyborcza i bezproblemowego procesu rejestracji wyborców i samych wyborów w Anglii.

System polski czyli wybory prezydenckie w Warszawie
Dla polskiego systemu jestem dziwolągiem, który nie mieszka tam gdzie jest zarejestrowany i nie zameldował się tam, gdzie mieszka. Już pomijam, że nasze przepisy meldunkowe są starsze niż Matka Ziemia. Prawo jest prawem i chociaż stare i brzydkie to przestrzegać trzeba. Jeśli chcę się wykazać poczuciem obywatelskiego obowiązku i zagłosować mam do wyboru dwie opcje, przy czym obydwie zakładają podróż na Ślask: albo jadę do Katowic i głosuję w miejscu zameldowania albo jadę do katowickiego urzędu miasta, pobieram właściwe papiery i głosuję gdzie mi się żywnie podoba na terenie całego kraju. Z powodów różnych wybrałam opcję drugą.
Oznacza to przejażdżkę do Katowic (bilet w obydwie strony 180 złotych) i dzień wolny od pracy czyli jeden dzień urlopu zmarnowany. Mój mąż przekonuje mnie, że nie po to sufrażystki walczyły, żebym teraz zaprzepaściła szansę na wyrażenie mojej opinii.
Zatem biorę dzień wolnego i jadę na Śląsk. W Katowicach okazuje się, że urząd miasta dla dzielnicy Giszowiec nie znajduje się w urzędzie miasta w centrum i żeby zdążyc zanim urzędnicy uciekną do domu musimy wziąc taksówkę - 40 złotych. Docieramy na czas i ja mam cenny dokument w rękach. Mogę głosować!
Albo tak mi się naiwnie wydawało.
W dniu wyborów udajemy się do lokalnej komisji wyborczej w Warszawie. Chcę pokazać zagranicznemu mężowi jak się głosuje w wolnej Polsce i ... jeszcze nie wiem jak bardzo będę tego żałować. W pobliskiej szkole swoje stołki zajmują aż cztery komisje wyborcze. Do wyboru do koloru, pomyślałam sobie. I tu zaczęły się schody. Pani popatrzyła na mój dokument i dowód osobisty po czym stwierdziła, że nie mogę głosować w Warszawie i w ogóle do dlaczego głosuję tutaj, a nie w Katowicach. Wytłumaczyłam pani, jeszcze spokojnie, że mam dokument udowadniający moje prawo do głosowania poza miejscem zamieszkania i mogę głosować w miejscu, w którym przebywam w dniu wyborów. Pani wzięła dokument i poszła do stolika obok. Tam potwierdzili jej wersję. Wróciła i powiedziała z satysfakcją, że nie mogę głosować i kropka. Wkurzyłam się i podeszłam do stolika obok. Siedział tam jeden młody osobnik – pewnie student prawa. Zapytałam czy mogę zagłosować i pokazałam dokumenty. Bez problemu spisał moje dane i podał kartę do głosowania.

Wychodząc podeszłam jeszcze do babsztyla, który mi odmówił i zapytałam czy tak trudne to było poczytać trochę zanim się zasiądzie na stołku przewodniczącego komisji.
Tak mnie to wydarzenie zdenerwowało, że postanowiłam nie odpuścić i napisałam skargę na komisję do głównej komisji wyborczej. Ta odpisała mi w ciągu przepisowych dwóch tygodni, że moja skarga została przekazana do właściwego organu w....Katowicach. Co mają do tego Katowice nie wiem, ale święte prawo zameldowania widać góruje nad zdrowym rozsądkiem.
Jakież było moje zdziwienie gdy otrzymałam wreszcie rozpatrzenie mojej skargi. Odpisano mi, że całkiem słusznie odmówiono mi wydania karty bo ...nie przedstawiłam wymaganych dokumentów.
No cholera jasna i jak tu człowiek ma nie przeklinać? I jeszcze pochwalili się, że przestudiowali moja sprawę dokładnie.

System angielsko-polski czyli wybory do Parlamentu polskiego w Manchesterze
W przypadku głosowania zagranicą o dziwo nasz kochany kraj-raj miodem i mlekiem płynący nie zmuszał mnie do przylotu do kraju ale zarejestrować się nadal trzeba. I polski bałagan tutaj pokazał swoje rogi – tym razem w Internecie. Mogłam się zarejestrować elektronicznie lub telefonicznie więc już jest super wygoda w porównaniu do poprzednich przejść. Tylko gdzie znaleźć odpowiedni adres dla tych głosujących w Manchesterze? Dla Londynu nie ma problemu, dla Glasgow też nie. Ale Manchester? Poczułam się jak w scenie z Londkiem Zdrojem. Bałagan w polskim stylu w Internecie polega na tym, że adresy filii tych samych organizacji nie mają spójnych domen.
Jest polishconsulate.gov.pl ale juz glasgowconsulate.co.uk a manchesterski to juz manchester.org.pl. I znalezienie tego nie było proste. Konsulat w Manchesterze tak swoją drogą rok temu ogłosił otwarcie – dostałam e-maila od mojej mamy z taką radosną wiadomością - ale do dziś, czyli rok później, konsulat nadal nie działa. Jest jakiś pan konsul i można do niego pisac na adres hotmailowy ale komórki już nie odbiera, na wiadomości nie odpowiada.
W końcu udało się znaleźć odpowiedni formularz i zarejestrowałam się. W dniu wyborów podjechałam do Manchesteru, odstałam swoje w kolejce, przy nie zawsze mądrych komentarzach i w zaduchu i uścisku i braku kultury bo to nie brytyjski styl niestety, wreszcie mogłam wrzucić kartki z krzyżykami do urny. Koszt? 3 funty i 70 pensów.

System europejski w angielskim wykonaniu
Kilka tygodni po wprowadzeniu się w nowego domu otrzymałam list z komisji wyborczej z druczkiem do wypełnienia, żebym przypadkiem nie zapomniała się zarejestrować i żeby nie ominęła mnie szansa zabrania głosu w sprawach mojego miasta w przyszłych wyborach lokalnych (lub europejskich bo tylko w tych mam prawo brać udział w Anglii). Druczki wypełnione odsyłam w kopercie załączonej i opłaconej. Na miesiąc przed wyborami dostaję kartę uprawniającą mnie do głosowania. W dniu wyborów spacerkiem idę do komisji wyborczej i bez potrzeby pokazywania dokumentu tożsamości a jedynie karty przeslanej mi wcześniej oddaję mój głos.
Koszt – ZERO. Poświęcony czas? Pół godziny.

A zadowolony wyborca wygląda tak: