Saturday 31 October 2009

Wakacyjne wspomnienia - dlaczego nie warto kupować mleczarni, żeby napić się szklanki mleka ( 964 mili w drodze)

Następnym przystankiem na naszej trasie wzdłuż zachodniego wybrzeża Bałtyku jest Rekowo. Gospodarstwo Agroturystyczne w Rekowie wybraliśmy z broszurki wyprodukowanej przez powiat gryficki. Swoją drogą bardzo pożyteczna inicjatywa. Gospodarstwo chwali się zwierzętami więc mieliśmy nadzieję na trochę więcej wskazówek dla początkujących rolników-hobbystów.

Zwierzątka były, kury, kaczki, owce i kozy. Niestety, kiedy chcieliśmy kupić trochę twarogu i jaj od gospodyni okazało się, że kury nie niosą, twaróg jest trzydniowy i możem kupić dżem domowej roboty ze śliwek albo truskawek. Coś trzeba na śniadanie zjeść więc czemu nie. We wsi niestety nie znaleźliśmy żadnej piekarni czy chociażby małego sklepiku przydomowego. A po otwarciu dżemiku okazało się, że bliżej mu do wina owocowego. Zostawiliśmy słoik. Domek, którym noclegowaliśmy nie był zły. Trochę się dziwnie czuliśmy bo to przerobiona stodoła i pokoje są na 6 osób. Kuchnia słabo wyposażona w porównaniu do pensjonatu pana Tadeusza. Na szczęście ogrzewanie działało więc było gdzie grzyby suszyć.
Drugiego dnia doszliśmy do wniosku, że chyba wiemy dlaczego kury przestały znosić jajka. Ponieważ nasze okno wychodziło bezpośrednio na wybieg dla zwierząt oczekiwaliśmy, że co rano będziemy budzeni przez pianie koguta. Ale to my byliśmy na nogach wcześniej. Zwierzaki widzieliśmy dopiero w okolicach godziny 9. A to zdecydowanie za późno dla kury. Kura potrzebuje 10 godzin światła dziennego, żeby wyprodukować jajko (cykl trwa 25 godzin). Owce wyglądały, jakby nie były strzyżone w tym roku, a jedna z nich nawet kulała, co jest bardzo złym znakiem. Najgrożniejsze choroby owiec zaczynają się od racic.

Koza okazała się bardzo przyjacielska i żebrała pod oknem.

Nie udało nam się też zbyt długo porozmawiać z gospodarzami, któzy wyglądali jak ja pewnie bym wyglądała gdyby mi KAZAĆ pracować na roli. Gdy poszliśmy do gospodyni to się okazało, że ją obudziliśmy. Powiedziała, że zawozi dzieci do szkoły o szóstej rano i zasnęła nad książką. Pana gospodarza wiedzieliśmy dwa razy. Nosił kapelusz jakby się wyrwał z planu filmowego Wesela Wyspiańskiego. Jednym słowem wydawało nam się, że są to ludzie, którzy chcieli mieszkać na wsi słodkiej i sielankowej, ale nie bardzo nadążają za wszystkimi obowiązkami, które za tym idą. To dla mnie też znak, że jeśli ja nie czuję powołania, a jedynie lubię świeże jajeczko od czasu do czasu, to może przeprowadzka na wieś nie jest najlepszym wyjściem. Jak mawiają niektórzy, nie trzeba kupować mleczarni, żeby napić się mleka. Jeśli chodzi o prospekt pracy w pobliskim Koszalinie bo nawet nie wygląda to czarno. Wprawdzie dotarliśmy do Koszalina w niedzielę i ulice swieciły pustkami to jednak miasto wyglądało przyjemnie. Ładne, kolorowe i czyste. Z zabytkami, kinem, szkołami językowymi i Instytutem Ziemniaka. Koszalin niniejszym znalazł się na liście potencjalnych miejsc na stałe siedlisko.


Saturday 24 October 2009

Wakacyjne wspomnienia - dlaczego krowa, który dużo muczy mało mleka daje ... i zdycha (806 mili w drodze)

Pierwszym polskim przystankiem na naszej rekonesansowej trasie było Smołdzino. Mała miejscowość na obrzeżach Sowińskiego Parku. Mała ale jara bo sklepów tam ci było dostatek. Początki, muszę przyznać, nie były łatwe. Właściciel gospodarstwa agroturystycznego wprawdzie odpisał na maila, co na polskie warunki jest już sukcesem, ale już z płatnością depozytu nie było łatwo bowiem Pan Tadeusz powiedział, że nie posiada konta bankowego. Jak można mieć zarejestrowaną działalność gospodarczą i nie mieć konta bankowego nie zgadnę ale co było robić. Zależało nam na tym miejscu bo chcieliśmy poza zwiedzaniem porozmawiać z ludźmi, którzy realia prowadzenia takiego gospodartwa znają najlepiej. Moja mama dokonała przelewu pocztowego jak za dawnych i nie tak dobrych czasów i mogliśmy spać spokojnie.
Do Smołdzina przyjechaliśmy dość późno. Nie chcieliśmy jednak marnować wieczoru i przeszliśmy się na spacer. Do lasu był rzut beretem więc od razu wiedzieliśmy, gdzie wybierzemy się o jedenastej skoro świt  następnego dnia. Po drodze jednak naszą uwagę przykuło wycie młodego byczka. Słyszeliśmy go już wcześniej i myśleliśmy, że to typowe muczenie za mamą. Jednak w drodze powrotnej muszenie stało się bardziej żałosne i bolesne. Zobaczyliśmy gospodynię oglądającą cielaka. Piana leciała mu z pyska a brzuch był wzdęty. Gospodyni powiedziała, że jest gorący i tak napięty, że wydaje się, że zaraz eksploduje. Wsiadła do samochodu ale jak tylko jej samochód zniknął za zakrętem cielak padł sztywny na ziemię. W nocy mogliśmy widzieć ludzi wchodzących do szopy - pewnie już kroili nieboraka.
I niestety ten motyw trochę nienajlepszego na pierwszy rzut oka zajmowania się zwierzętami gospodarskimi przewijała się przez cały nasz pobyt. Krowy pasły się zaraz przy domu i mały wył już wcześniej. Może gdyby wcześniej sprawdzono dlaczego tak wyje.... Krów nie wystarczy wystawić na pastwisko i tyle. Pewnie coś nieborak zjadł. Czy można sprawdzić co rośnie na pastwisku wcześniej? Nie wiem. Ale kiedy ten mały padł sztywny w błoto to zapytałam sama siebie, dlaczego te gospodarstwa są tak często takie bałaganiarskie, brudne. Gadam jak miastowa baba? Może. Ale polskie gospodarstwa rolnicze nie słyną z porządku niestety.
A nasz gospodarz? Wbrew reklamie nie miał żadnych zwierząt. Kilka kaczek trzyma latem ale pewnie lądują w garnku jak tylko kończy się sezon. Pole się ostało i traktor ale tylko na przejażdżkę od czasu do czasu z wnukiem. Zachowało się kilka drzew owocowych ale ludziom już ponoć nawet za darmo nie chce się zbierać jabłek czy gruszek. "Jakby zebrać, umyć i do domu im przenieść to by może zjedli" - skwitował Pan Tadeusz. Wielka szkoda.
Generalnie, Smołdzino okazało się miłym miejscem, grzybów pod dostatkiem i do morza blisko. Nawet udało nam się między deszczami zwiedzić Łebę i dotrzeć do ruchomych wydm.

Ruchome wydmy.

Bez problemu można takie śliczności znaleźć w lasach Słowińskiego Parku Narodowego

I tylko to czyszczenie i obieranie potem...

Sunday 18 October 2009

Wakacyjne wspomnienia - Berlin Zachodni, Berlin Zachodni (554 mile suchą drogą)

W tym roku wybraliśmy się na wakacje późno bo dopiero w ostatnich dniach września. Trochę przez nasze gapiostwo, a trochę z powodu znikomej asertywności. Trzeba będzie nad tym popracować.
Zwiedzanie miało być bardziej szczegółowe, a nie z lotu ptaka więc wybraliśmy się samochodem. Najpierw do Hull, skąd promem dostaliśmy się do Rotterdamu. Podróż morska bardzo spokojna i komfortowa, zaciszna kajuta i minimalne kołysanie. Miodzio.
Potem długa, ale również komfortowa droga do Berlina. W Berlinie spędziliśmy niestety tylko jedną noc ale za to nocleg był w przemiłym pensjonacie na obrzeżach a kolację zjedliśmy ze znajomymi Simona Oliverem, Anją i ich dziećmi. Pyszna rybka i pyszna rozmowa o odkrywaniu nowych smaków i radości z gotowania zamiast kupowania gotowych dań w plastykowych torbach. Brakuje mi takich rozmów bo koleżanka, z którą pracuję nie gotuję i nigdy nie gotowała. Aż się nie chce wierzyć.
Przy okazji rozmów i próbowania sałatek odkryłam oliwę z pestek dynii. Oliwa jest bardzo gęsta i bardzo ciemna ale pachnie jak przedsionek nieba. Drugiego dnia rano, zanim wyruszyliśmy pobiegłam do sklepu kupić małą buteleczkę. (I dobrze zrobiłam bo w Polsce cena tej oliwy jest horrendalnie wysoka). Polecam gorąco bo nawet kilka kropelek doda smaku nudnej sałacie. A to nasz pensjonat i uliczka, na której mieszkaliśmy. Szkoda, że swiatło było kiepskie bo pensjonat wewnątrz miał fantastyczny klimat.Dokładniejsze zwiedzanie Berlina zostawiamy sobie na jakiś długi weekend.