Friday 21 December 2007

Wesołych i piernicznych świąt

Chociaż w tym roku przyszło mi spędzać święta poza krajem, a może właśnie dlatego i na przekór chytrym "tanim" liniom lotniczym postanowiłam, że w naszm domu zapanuje zapach świąt. Dlatego będzie barszcz i zupa grzybowa, będą pierogi z kapustą i oczywiście pierniki. Dzięki nim święta w Polsce pachną już w listopadzie albo na początku grudnia kiedy się je piecze.
Moja kuchnia jest maciupka ale kiedy usunęłam z niej cały sprzęt oraz zaanektowałam stolik w jadalni było akurat wystarczająco dużo miejsce, żeby wyrabiać, wałkować, wykrajać i dekorować.
Moje kulinarne wypieki poniżej (bystrzy obserwatorzy zauważą, że to etap przed dekorowaniem) a wcześniej dowcip w typowo brytyjskim stylu. Cieszę się, że są takie miejsca jak BBC, gdzie nie boją się dowcipów niepoprawnych politycznie. Jak to możliwe, że stacja należąca do państwa ma poczucie humoru.

A skoro święta to będą świąteczne dowcipy. Bardzo proszę się nie obrażać tylko wyluzować na święta ;-)
Dowcip pierwszy poza niepoprawnością zadziwia dodatkowo - jest o księżnej Dianie, królowej naszych serc, o której przecież nie można powiedzieć złego słowa.
Diania pisze list do świętego Mikołaja: "Drogi Mikołaju. Byłam w tym roku bardzo grzeczną dziewczynką. Dlatego bardzo chciałabym, żebyś pod choinką zostawił dla mnie jakiś wyjątkowy prezent. Coś z Harrods'a. Może Dodi?"

Drugi dowcip jest bardziej niepoprawny ale podobno Bóg ma poczucie humoru.
Maria i Józef szukają miejsca na noc. Nie mogą nic znaleźć aż w końcu docierają do prostego hotelu "Travel Lodge". Nie bardzo odpowiadają Marii warunki więc wychodząc zniesmaczona mówi: "Nie będę rodziła mojego dziecka w takich warunkach". Na co Józef nieśmiało zauważa: "Naszego dziecka". Maria z lekkim rozbawieniem odpowiada: Taaaaak.

Wesołych Świąt i duuuużo poczucia humoru w nowym roku życzę.

Monday 10 December 2007

Pochwała polskiego chleba

Nasz ukochany bochenek doczekał się uznania nie tylko ze strony polskich emigrantów ale lokalnych chlebożerców.
W naszej lokalnej gazecie – Manchester Evening News - pojawiła się krótka wzmianka. Krótka bo krótka ale nie będę nosem kręcić bo napisali o naszym pieczywie jak należy ;-)
Niejaka Joanna Blythman – specjalista żywieniowy powiedziała, że chleb serwowany w kanapkach jest narodową hańbą. Chodziło jej głównie o chleb kupowany przez zabieganych pracowników w porze lunchu ale myślę, że można ten wniosek rozciągnąć na inne bochenki. A skoro mowa o kanapkach w porze lunchu. Coraz trudniej kupić tutaj w kiosku gazetę natomiast z czekoladowym batonikiem, napojem gazowanym albo kanapką nie ma problemu.
I teraz muszę się do czegoś przyznać, chociaż rodacy mnie zjedzą żywcem. Otóż lubię chleb, który kupujemy. Może dlatego, że nie jest to kiepski biały chleb tylko razowy? Lubię te mięciutkie kromeczki, na których się nie niszczy zębów. Chociaż do szału doprowadza mnie rozsmarowywanie masła na nich. Czasami graniczy to z cudem. Chleb jest tak miękki, że każde posunięcie noża powoduje, że masło i kawałek pieczywa zostaje na nożu a w kromce jest dziura. Ale też ten chleb jest stworzony głównie do robienia tostów a nie kanapek. No dobra, nie zmienia to faktu, że jestem zdrajcą ;-)
Odeszłam jednak trochę od artykuliku, od którego to się zaczęło. Joanna zażądała natychmiastowych działań mających na celu poprawę jakości chleba. Nalepiej zacząć od najmłodszych lat i zacząć uczyć dzieci pieczenia chleba już w szkole. Trzeba wspomnieć, że lekcje z gotowania zostały w Wielkiej Brytanii wycofane ze szkół ze wzgledów bezpieczeństwa. Znowu ochrona obywatela zbyt daleko posunięta, ale to moja osobista dygresja.
I żeby zakończyć tyradę o chlebie naszym powszednim, zacytuję ostatnie zdanie Joanny Blythman: „To narodowa hańba i jeden z podstawowych powodów, dla których nasza kuchnia jest tak negatywnie oceniana przez obcokrajowców. Nic dziwnego, że Polacy otwierają tutaj swoje własne piekarnie”.
Od dawna już wiedzieliśmy, że nie jesteśmy gęsi i mamy własny jezyk i własne pyszne pieczywo ale miło przeczytać, że ktoś jeszcze to docenia. W końcu nasze opinie nie są obiektywne.
Swoją drogą, chyba już czas na notkę o moich tęsknotach kulinarnych a Boże Narodzenie będzie sprzyjać takim nostalgicznym notkom.

Tuesday 4 December 2007

Ostrożność do przesady

Gdzie informacji za wiele tam umysł się wyłącza. Pewnie jestem niesprawiedliwa i stronnicza ale mam wrażenie, że tutaj myślenie jest jest już na drugim biegu kiedy w innych krajach jeszcze zdarza się ludziom wrzucić trójkę. Ale spokojnie do nas też dojdzie to rozleniwienie - nieodłączny element dobrobytu. A kiedy już będziemy mieć drugą Irlandię to wszyscy będziemy na jałowym biegu szli sobie przez życie nie mącąc szarych komórek jakąś niepotrzebną refleksją.
Koniec tego poetyzowania.

Na załączonym obrazku dowód numer jeden - że będzie ich więcej nie mam złudzeń. Na słoiku z kiszonymi jajkami - lokalna zakąska do piwa - informacja dla alergików: Uwaga, zawiera jajka i siarczany. Ja bym była zdziwiona gdybym kupiła słoik kwaszonych jajek i ich tam nie znalazła ale...co kraj to obyczaj.

Wednesday 21 November 2007

Wielki Błękit na końcu drogi

Zgodnie z regułami języka polskiego nie powinnam pisać Wielki Błękit z dużych liter skoro nie mam na myśli tytułu filmu Luca Bessona. A nie mam. Gdyby Luc Besson zobaczył to, co ja na końcu krótkiej ale intensywnej wspinaczki wzdłuż Mill Ghyll, to jego film byłby o czymś całkiem innym.
I bez zbędnego gadania powiem, że warto było wstać skoro świt o 7.30 ;-), i warto było troszkę się spocić dla tego widoku jeziora na szczycie. Żadnych tłumów bo kto łazi po górach w listopadzie i to jeszcze w poniedziałek. Tylko my i stada owiec (z ogonkami).
I krótka lekcja, bo notka może krótka ale wartości odżywcze dla szarych komórek musi mieć. To, co na zdjęciu to Stickle Tarn. Wyraz tarn to nazwa jeziora na szczycie góry. Stąd nasze kochane Morskie Oko to właśnie tarn a nie lake.
Jeśli kiedykolwiek zawędrujecie w te strony to koniecznie musicie zobaczyć Lake District - góry i jeziora w jednym. Mniam mniam ;-)

Monday 5 November 2007

Kacze pożegnanie

Kiedy zobaczyliśmy tę maszynkę do puszczania baniek mydlanych od razu wiedzieliśmy, że to jest to!
I wczoraj uroczyście puściłam kilka baniek w Nob End na znak częściowego pożegnania z jednym bratem i może nawet jako przeprosiny dla drugiego.
I nawet nazwa miejscowości to taki nomen omen. Ponieważ jestem osobą czasami wstydliwą dlatego pozostawię tłumaczenie bardziej dociekliwym. Wprawdzie w języku angielskim ta brzydka wersja tego wyrazu jest pisana przez "k" to jednak według słownika polsko-angielskiego zarówno wersja nob jak i knob oddają to, co mają oddać.

Friday 2 November 2007

1 listopada

Ponieważ w Wielkiej Brytanii ważniejsze są takie święta jak Halloween (31 października) czy Guy Fawkes (5 listopada) niż Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny dlatego ten dzień jest z jednej strony taki sam jak inne a z drugiej Polacy muszą sobie po cichu to święto obchodzić. I może lepiej tak po cichu bo gdy sobie przypomnę te tłumy na cmentarzu, watę cukrową i dmuchane zabawki, które nie mają nic wspólnego ze zmarłymi to może lepiej w takiej odległości od tego zgiełku się zadumać.
A ciekawostka? W radiu BBC Program 4 codziennie ktoś czyta taki swój prywatny felieton - Thought of the day. Dzisiaj był to ksiądz (nie wiem jakiego wyznania), który powiedział, że trochę zazdrości Polakom takiego podejścia do tego dnia. Tego, że w tym dniu myślimy o naszych bliskich, którzy odeszli i nie odsuwamy myśli o śmierci jak najdalej od siebie. Troszkę się z nią oswajamy. Powiedział też, że może gdyby Brytyjczycy częściej myśleli o śmierci to nie byłyby potrzebne takie rzesze psychologów pomagajacych mieszkańcom Wielkiej Brytwanny uporać się ze swoimi myślami, emocjami i załamaniem gdy gdzieś koło nas ktoś umiera.

Sunday 28 October 2007

Pracowite pszczółki

Najnowszy pomysł Simona, a właściwie stary pomysł tylko uśpiony, na samowystarczalność to założenie uli. Nie jednego ula ale co najmniej dwóch. Jak podają podręczniki najlepiej jest mieć co najmniej dwa bo wtedy na wypadek wyklucia się drugiej królowej można ją oddzielić i umieścić w tym drugim i nie stworzy ona wrogiego obozu. Przy okazji ja sama nauczyłam się czegoś więcej niż to, że pszczoła jak użądli to zginie. I dobrze jej tak.
Z zakupem sprzętu, pszczół, królowej i samych uli nie spieszy nam się bo nie mamy jeszcze gdzie ich pstawić. Poza tym zima za pasem więc pszczoły powoli układają się do snu. Zanim jednak zainwestujemy czas i środki w tę przygodę Simon skontaktował się ze starymi wyjadaczami miodu i pewnej niedzieli pojechaliśmy pogadać i sprawdzić wytrzymałość naszych nerwów w zetknięciu oko w oko (hmmm 50 tysięcami par oczu tak naprawdę) z pszczołami. Test miał przejść tylko Simon jako główny zainteresowany. Jednak gdy już przyjechaliśmy na miejsce okazało się, że pani domu również założyła ul i pożyczy mi swój strój.
Pojechaliśmy na pobliską farmę, gdzie nasz przemiły fachowiec i jego brzęcząca gromadka rozgościli się z kilkoma małymi chatkami.
Byliśmy ubrani i zapięci bardzo dokładnie. Pointruowano nas też, gdzie najczęściej pszczoła może się schować i gdy wykonamy niewłaściwy ruch ukąsić (dla ciekawskich – zgięcie ręki tudzież nogi – tuż za kolanem).
Ustawiliśmy się z tyłu ula i ...pierwsza pokrywa została otwarta.
Pszczoły zostały „otumanione” dymem więc poruszały się ślamazarnie. Jednak gdy zdjęta została druga warstwa i dotarliśmy do złoży miodu ruch stał się zdecydowanie bardziej nerwowy. Pomimo ochrony czułam się nieswojo gdy uderzały o siatkę, dwa centymetry od moich oczu. Ale żadne z nas nie spanikowało. Tak więc teraz wybierzemy się na spacer po pobliskich farmach, żeby przekonać jednego z ich właścicieli, że warto udostępnić nam kawałek ziemi za kilka słoików słodkiego i płynnego złota.
A poniżej moja niepewna mina i pszczoły wokół swego skarbu w zbliżeniu.

Tuesday 16 October 2007

Wrześniowe wystawy sklepowe

Miałam wczoraj okazję szwędać się po Liverpoolu i oglądać postęp prac nad całkowitą przemianą tego miasta z robotniczo-portowego w kulturalne. A to wszystko dlatego, że w przyszłym roku Liverpool będzie dzierżyć tytuł Europejskiej Stolicy Kulturalnej. Oczywiście można tutaj się kłócić czy wybór był trafny ale ja jestem tylko gościem ;-) a raczej gościówą więc może nie wypada mi tego oceniać. Pożyjemy zobaczymy. A oceniać i to krytycznie i sarkastycznie będę.
Mnie natomiast zaintrygował sklep, w którym wszystkie pomieszczenia, a było ich cztery albo pięć, były wypełnione bożonarodzeniowymi drzewkami, ozdobami, bombkami, lampkami, dekoracjami na elewacje i kominki oraz bandą Mikołajów, reniferów, aniołów itd itp.
I z przykrością muszą stwierdzić, że spóźniłam się z tą notką o conajmniej trzy tygodnie. Okna sklepów są udekorowane takimi motywami już od połowy września. Można kupić pudding świąteczny, zestawy prezentów i kartki.
Być może się mylę ale wydaje mi się, że w Polsce czeka się z ofertą świąteczną do 2 listopada. Tutaj nie obchodzi się ani Wszystkich Świętych ani Wszystkich Zmarłych a jest za to Halloween i Guy Fawkes, który próbował wysadzić parlament (5 listopada). I jedno i drugie święto raczej jest wesołe – chyba, że komuś fajerwerki wyrwą palce albo rękę – stąd nie ma czekania aż do listopada.
Miło było spędzić 20 minut w bożonarodzeniowym sklepie. Trochę tak jakby się człowiek przeniósł w czasie. Ale i tak będę czekała z utęsknieniem na polskie pierogi i barszcz i będę unikała rozbrykanej młodzieży z kapiszonami i innymi wybuchowymi materiałami.

A sklepy wyglądają mniej więcej tak:

Monday 8 October 2007

Kloaczno-pekapowskie wspomnienie z wakacji

Odwiedziliśmy w tym roku Zakopane bo zamarzyły nam się wysokie góry, piekne widoki, trochę wysiłku i oscypek w nadmiarze ;-). Góry widzieliśmy tylko przez chwilę bo zachmurzenie było duże, wysiłku tylko trochę bo buty moje książęce stópki zdarły w trymiga i jedynie oscypek nie zawiódł.
I nie zawiodły PKP – mój ulubiony „worek treningowy”. Chociaż, co ja poradzę, że oni sami się proszą o to, żeby oberwać?
Zdjątko poniżej, chociaż z odblaskiem, to jednak jasno pokazuje, że kobiety nadal nie są traktowane na równi z mężczyznami. Przynajmniej nie na stacji PKP w Zakopanem.
Czy to jest zemsta za to, że kiedy stałyśmy w kolejce za szarymi komórkami, mężczyźni stali w kolejce za sikaniem na stojąco?
Załóżmy jednak, że coś takiego jak równouprawnienie nie jest jeszcze znane w kręgach kolejarskich. Sprawdziliśmy więc jak się mają usługi serwowane przez PKP bo na tym powinni się znać. I muszę przyznać, że zdziwienie to za mało. To było porażające zdziwienie ;-)
Otóż, żeby wydostać się z Zakopca trzeba albo wstać skoro świt – pierwszy pociąg odjeżdża o 5.34, albo zmarnować cały dzień bo kolejny odjeżdża w samo południe i jest na miejscu krótko przed szesnastą. Co w tym dziwnego?
Po pierwsze, spójrzmy na dwa poranne pociągi – obydwa odjeżdżają o 5.34. Jeden zawiezie nas do Krakowa z przesiadką a drugi bez. Obydwa są osobowe na całej trasie. Ale o dziwo, ten z przesiadką dowiezie nas szybciej niż ten bez przesiadki!
Po drugie, czas przejazdu koszmarną „zakopianką” autobusem PKS to 2,15h. A w prywatnej firmie dwa kroki dalej 2,10! Jak to możliwe, że jazda pociągiem trwa 3,5h, w porywach 4 godziny a autokarem 2,15h?
Dla równowagi porcja narzekania na brytyjskie pociągi. Wybraliśmy się raz pociągiem do Manchesteru. To znaczy chcieliśmy się wybrać. Pociąg przyjechał spóźniony a gdy już się pojawił, konduktor nie pozwolił nikomu wsiąść bo powiedział, że już nie ma miejsc – kilkanaście osób stało ale miejsca mieli jeszcze tyle, że spokojnie wepchałby ze 30 chłopa, 35 babek i 40 Japończyków w Tokio. Nie pomogło tłumaczenie, że następny pociąg jest dopiero za godzinę. Konduktor nie wpuścił nikogo i pociąg odjechał. A my zostaliśmy jak te leluje na peronie.

Tuesday 2 October 2007

Sale Water Park i Pennington Flash

Korzystając z ładnej jesiennej pogody (strach tak o tym otwarcie pisać bo zaraz pewnie zniknie) odwiedzamy miejsca, gdzie można z ukrycia ale jednak z bliska obserwować ptaki.

W sobotę odwiedziliśmy Sale Water Park, gdzie chyba po raz pierwszy w życiu widziałam czaple na wolności. Zrobiłam fotkę ale ponieważ ptak to płochy dlatego trzeba go znaleźć na tym zielonym tle. Przy okazji wiemy gdzie można się wybrać jeśli chce się zobaczyć psy wielkości młodej krowy - nowofunlandy - ciągnące swoich właścicieli.

W niedzielę natomiast pojechaliśmy do miejsca, które przed dojściem do władzy Żelaznej Damy czyli Margaret Thatcher było miejscem składowania odpadów górniczych. Thatcher zamknęła niemal wszystkie kopalnie w kraju ale na szczęście nie zostawiła nieużytków. Wiele z takich miejsc zostało zamienionych na parki. Jednym z nich jest Pennington Flash. I tutaj miałam okazję zobaczyć bandę gili, których już dawno nie widziałam w Polsce i stęskniłam się za nimi. Widać wyemigrowały za tysiącami Polaków ;-) A już tak na marginesie Małgośka Thatcher jest obecnie baronową. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam w gazecie, że mowa o baronowej Thatcher to nie byłam pewna czy to ta sama osoba.

Thursday 27 September 2007

Rainford Show czyli o warzywach z miłością

Jeszcze we wrześniu mieszkańcy Rainford mieli okazję pochwalić się swoimi produktami – warzywami, owocami, ciastami i kwiatami na corocznym pokazie Rainford Show. Brzmi to dumnie ale Rainford to taka malutka mieścino-wieś, która niestety ostatnimi miesiącami pojawiała się w prasie polskiej i brytyjskiej z mniej chlubnego powodu. To tutaj zginęła Polka podpalona przez najprawdopodobniej swojego zazdrosnego narzeczonego.
Dlatego ja lekko poprawię public relations tego gościnnego miejsca i napiszę, że takich marchewek i cebul to nigdzie indziej nie znajdziecie ;-)
I żeby pokazać ich wielkość w perspektywie załączam zdjęcie własnej osoby na tle tychże. I żal ściska serce, że przyjdzie Unia Europejska ze swoimi regulacjami i wszystko wyrówna. Bo marchewki muszą być podobnej wielkości, a jabłka pasować do kartonowych pudełek i specjalnych krajalnic, które wycinają za nas ogryzek.
Nie żebym była nagle przeciwko EU ale widzę tutaj parę rzeczy, które sprawiają, że mam ochotę krzyczeć do polskich rolników, żeby się nie dali wsadzić w ramki. A do polskich konsumentów, żeby nie dali się omamić ładnym i kolorowym opakowaniom. Bo pomidorki pakowane po sześć sztuk na osobnych tackach są ładne o poręczne ale sprowadzane z Portugalii i Hiszpani. Dzięki temu są dostępne cały rok ale takie trochę bez smaku i szkoda, że nie z lokalnego brytyjskiego rynku. Truskawki, których mamy zatrzęsienie w czerwcu na straganach w Polsce, tutaj kupujemy w przepięknych kartonikach w dwóch rozmiarach przez cały rok. I co z tego? Są drogie jak cholera bo musiały przejść (nie dosłownie na szczęście) długą drogę. A brytyjskie pojawiają się krótko i nie wzbudzają zachwytu. A już największy skandal jest z jabłkami. W kraju, który ich produkował tysiące ton i który słynie z cydru nie można dostać więcej niż 3-4 gatunki. Z czego jedne to takie duże, obrzydliwe holenderskie. Ja ich nie znoszę chociaż uwielbiają je ludzie reklamujący pastę do zębów bo tak ładnie się prezentują.
Myślałam, że przez to, że mieszkam w miejscowości z bazarem (co jest tutaj na wagę złota) będę miała lepszy dostęp do warzyw i owoców. A kiedy zobaczyłam ten bazar to zapłakałam. Pełno straganów z koszulkami, jeansami, tenisówkami i innymi śmieciami i JEDEN (chociaż podwójny) stragan z zieleniną. Nawet nie zrobiłam zdjęcia tak mi się zrobiło smutno.
I bardzo tęsknię za cudowną sezonowością polskich bazarków i kiermaszy. Kiedy następnym razem będziecie kupować coś u pani ze straganu uściskajcie ją ode mnie.

Wednesday 19 September 2007

Dumna Parada

Wracam po urlopie i nadrabiam zaległości kronikarskie z tego, co się działo w Manchesterze jeszcze w sierpniu. A odbyła się Pride Parade czyli Marsz gejów, lesbijek, transseksualistów, transwestytów i biseksualistów.
Teoretycznie też to już mamy w kraju. Ooops mieliśmy, dopóki ludzie otwarci inaczej nie zabronili bo to im wyglądało na promocję. Nie wiem jak w takim „promocyjnym” marszu można dostać bilet do gejlandu w jedną stronę. Żeby jednak nie wchodzić w dyskusje na temat pochodzenia homoseksualizmu opowiem o tym jak inaczej jest w Wielkiej Brytwannie.
Moja opowieść będzie subiektywna, jak wszystko na tym blogu, i wyraźnie to zaznaczam. Zaznaczam też, że zdjęcia wyszły kiepskie bo stałam daleko i na widoku stał mi policjant – mam go na prawie każdym zdjęciu. Dlatego tutaj umieściłam tylko kilka. Na stronie http://www.manchesterpride.com/ też nie ma jakichś super zdjęć, niestety.
Wróćmy jednak do samego marszu.
W Polsce chodziłam na marsze Manify, głównie dlatego, że jestem feministką i nie wstydzę się do tego przyznać. Nie po to studiowałam sześć lat z hakiem na podyplomówkę, żeby feministką nie być. Fakt, że potrafię lepić pierogi i upiec ciasto nie ma tu nic do rzeczy. A ponieważ do tych marszów dołączali również homoseksualiści dlatego nie pierwszy raz biorę udział w takim wydarzeniu.
Jednak podejście wyspiarzy może być dla nas bardzo zaskakujące nawet jeśli wydaje nam się, że jesteśmy otwarci. Na przykład przeżyłam szok gdy przyszło mi wypełniać jeden z formularzy o zatrudnienie. Podania o pracę to osobny temat i dlatego powiem tylko, że w jednym z punktów trzeba zaznaczyć płeć wypełniającego. Myślicie, że to proste pytanie? Takie czarno-białe bo albo się jest kobietą albo mężczyzną? A tu miałam do wyboru: kobieta, mężczyzna i ...transseksualista albo inna. Znaczy się mamy już trzecią płeć. I z jednej strony to super, że monitoruje się tutaj równość bez względu na płeć, wyznanie czy orientację seksualną ale z drugiej strony myślę, że osoba po zmianie płci to woli napisać, że jest kobietą albo mężczyzną bez mówienia o tym, że kiedyś miała inne drugorzędowe narządy płciowe.
Co jeszcze tu jest innego?
Otóż dużym zdziwieniem był dla mnie udział oficjalnych i poważnych instytucji w Pride Parade. Jako pierwsi w marszu szli ...policjanci. Specjalne flagi z logo Manchester Police z kolorami społeczności gejowskiej (piszę gejowskiej ale mam na myśli też lesbijki, transwestytów, transseksualistów i biseksualistów). W końcu nie oszukujmy się ale w szeregach policji na pewno są też homoseksualiści. Poza tym pokazywanie, że policja nie neguje innej orientacji oznacza, że huligani napadający na gejów nie mają co liczyć na lżejsze traktowanie bo zaatakowali kogoś mniej wartościowego.
Poza tym maszerowali – na nogach lub ciężarówkach jak podczas Love Parade w Berlinie – reprezentanci NHS czyli tutejszego NFZ. I znowu wydaje się to naturalne – im rozsądniejsze i mądrzejsze podejście do seksu ludzi, w tym gejów, tym mniejsze koszty leczenia ponosi NHS a co za tym idzie całe społeczeństwo. Inne loga to: banki, służby wiziennictwa, kościoły (trzy różne wyznania) i agencje ochorony środowiska. Niestety nie wiem czy byli to pracownicy tych organizacji czy tylko zasponsorowane ciężarówki. Ale fakt, że pokazanie logo na przykład PKO BP jako popierającego Paradę Równości jest obrazkiem egzotycznym dla polskiego obserwatora.
Ja sama stałam tam i patrzyłam na to wszystko jeszcze jak na taki trochę cyrk bo to wszystko kolorowe, roześmiane, roztańczone. Takie ładne widowisko.
Czy Brytyjczycy dzięki temu są bardziej otwarci? Czy jest to tylko kwestia ich zdystansowania i nie wpychania się z nosem w nieswoje sprawy? Bo w końcu gdyby nie zaglądać ludziom do łóżek to nie byłoby w ogóle sprawy. I z pewnością nie ma jeszcze pełnego wsparcia skoro według statystyk co piąty homoseksualista próbował popełnić samobójstwo.

Z przykrością muszę powiedzieć, że ludzie pozostają tylko ludźmi - people are people jak śpiewał świetny Depeche Mode. Wracając pociągiem spotkaliśmy czwórkę czy piątkę młodzieniaszków pijących piwo i obserwujących ludzi. Wytykali palcem tych, którzy według nich wyglądali jak geje albo lesbijki. I wymieniali się uwagami jakby można było komuś dołożyć tak, żeby nie dać się złapać czy nagrać na kamerę przemysłową. Smutne. Co ciekawe, ci młodzi ludzie ustąpili miejsca dwóm staruszkom. Czy dlatego, że były białe i pewnie heteroseksualne? A jeśli nie były?

I kilka obrazków:

Kolory Kampanii
Maszerujący przedstawiciele kościołów
Nie wszyscy bawili się świetnie ;-)
Niektórzy wspomagali się dodatkowymi nogami
I moje ulubione bańki mydlane

Monday 3 September 2007

Głośniej niż cokolwiek na ziemi

Naukowcy badają, jakie natężenie hałasu jest niezdrowe dla naszych bębenkow usznych a młodzi maja to gdzieś i ... chodzą na koncerty. Na biletach zwykle jest napisane, że uczestnik bierze na siebie ryzyko wszelkich zniszczeń i spustoszeń, jakich decybele mogą dokonać w naszych narządach słuchu ale młodzież przeciez i tak nie myje uszu więc są niejako naturalnie chronieni.

Żeby sprawdzić powyższe założenie o myciu oraz siłę rażenia polskiej emigracji wybrałam się na koncert zorganizowany przeciwko poglądom polityków rosnącej w silę partii BNP czyli brytyjskiego odpowiednika ekstremalnego skrzydla partii ceniącej ponad wszystko polską zdrową rodzinę. À propos, nie mogę się powstrzymać, żeby nie wspomnieć o krakowskim marszu Tradycja i Kultura. Maszerujący tam skini głosili, że przedstawicieli takich mniejszości jak homoseksualizm należy leczyć a nie tolerować. Nie zauważyli tylko, że w ich marszu wzięło udzial 200 osób a po stronie Tolerancji 2000 osób więc stali się automatycznie mniejszością. O slodka ironio! Tak więc podsumowując, mój udział w koncercie był obywatelskim obowiazkiem z racji ogłoszonego ostatnio planu lidera BNP, że ani jeden więcej Polak nie powinnien przekroczyć granic Wielkiej Brytwanny. Wracamy jednak do historii świższej.

Otóż rzecz dzieje się w Bolton czyli mieście o jednym z największym natężeniu mniejszości narodowych w Englii. Mniejszości żyjących koło siebie i nie przeszkadzających sobie. Obok mnie siedzi Shahla a za chwilę przychodzi jej córka Jasmine (skąd ja znam to imie ;-)). Shahla pracuje nad projektem integracji mniejszosci narodowych. Pytam od razu jaka jest jej opinia na temat Polaków. Okazuje się, że z jednej strony jestesmy niekłopotliwi bo nie rozrabiamy ale też nie integrujemy się z lokalnymi mieszkańcami, nie poczuwamy się do brania udziału w regionalnych inicjatywach czy rozwiązywania miejscowych problemów, które w końcu nas też dotykają. Cisi i spokojni, żyją sobie zgodnie z hasłem co złego to nie my. Na koncercie oczywiście nie ma żadnego Polaka.

O, jak nieprzygotowana byłam do tego testu wytrzymałości: nie wzięłam ze sobą zatyczek do uszu! Myślicie, że wyglądałabym jak kretynka? Nic z tych rzeczy. Muzycy rockowi sami noszą takie zatyczki a nam się wydaje, że to tacy twardziele.
Tak więc bez zatyczek wchodzę do pubu bo w końcu czego się nie robi dla dobra nauki. I od razu czuję się świetnie bo widzę, że z jednym udało mi się trafić: czarne ciuchy. Punkowcy są bardzo tolerancyjni i w pubie są ludzie w wieku od 16 do 61 lat, z odstajacymi uszami, z małymi oczkami, z wystającymi siekaczami i nie ma to znaczenia bo przeciez jednoczy nas cel i muzyka. Jednak Punkowcy i pan Ford, jakkolwiek ci pierwsi by nie protestowali mają coś wspólnego: możesz nosić każdy kolor, na jaki masz ochotę pod warunkiem, że jest to czarny.
Pub to dwie małe salki, z czego jedna została zamieniona na scenę, a w drugiej można podyskutowac przy kwarcie piwa. Od razu przyznaję, że jestem wdzięczna za ścianki działowe. Bez nich już dziś mogłabym zacząć uczyć się języka migowego. Na scenę pierwsza wchodzi kapela z Niemiec. To niesamowite ale nawet nie przeszkadza mi ten hałas, od którego drgaja wnętrzności, piwo się zsiada, a rozmowy nie mają najmiejszego sensu.

Sącze sobie cydr, kiedy zauważam młodego człowieka w kącie. Wygląda na to, że on założył się z kimś, że przyjdzie najbardziej nieodpowienio ubrany: na białym podkoszulku ma szydełkową kamizelkę w kolorze bliżej nieokreślonym, przystrojoną wielkim różowym kwiatem z cekinów. Rany Julek, gdyby to ode mnie zależało to by wygrał. Ale ja jestemz kraju mało urozmaiconego i (to moja opinia) mało tolerancyjnego.
Zebrałam się w sobie i postanowiłam zobaczyć jak ten cały punk tak naprawdę wyglada. Bo ja to lajkonik w tym temacie jestem. Na scenie wygina się Enforced entry czyli wielopokoleniowa kapela: syn jest wokalistą, ojciec gra na gitarze a mama, która do niedawna też grała w grupie teraz pisze pracę doktorską na temat punku w UK. Wiem bo Michelle czyli właśnie rzeczona mama na potrzeby tej pracy zrobiła wywiad z Simonem jako założycielem i perkusistą jednej z punkowych kapel lat osiemdziesiątych Electro hippies.
Nie spotykam żadnego Polaka na koncercie - w końcu zamykanie granic to już nie ich problem - oni się już załapali. A gdzie nasza narodowa pasja do opozycji i do pokazywania, że nie damy sobie w kaszę dmuchać? Może ostra muzyka i poglądy BNP nie przebijają się przez warstwę świeżo zarobionych funciaków?

I przydałoby się jakąś ilustracyję do tekstu dołączyć. Jak wygląda koncert punkowy to każdy albo wie albo może sobie wyobrazić: czarno, hałas i dym papierosów. Dlatego zdjęcia są z koncertu na świeżym powietrzu i pokazują tradycyjny taniec brytyjski: Morris Dance. Chociaż ich stroje wyglądają trochę dziwnie należy im wybaczyć bo w tym kraju nie ma czegoś takiego jak tradycyjny strój narodowy. My mamy kujawskie, mazurskie, krakowski i inne stroje a tu nic. Muszę przyznać, że muzyka jest równie prosta jak stroje ;-)

Friday 31 August 2007

Szeroka perspektywa

Poznaję Farnworth krok po kroku. Dzisiaj będzie o cmentarzu (jednym z dwóch). I wcale nie musi to być smutno i depresyjne. Ja wolę nazywać to melancholią. W końcu każdy kiedyś w takim lub podobnym miejscu wyląduje. Jak mówi jeden z bohaterów filmu „Od grobu do grobu” każdy chciałby pójść do nieba ale nikt nie chce umierać.
Krótko rzecz ujmując – lubię odwiedzać cmentarze. I to nie tylko 1 czy 2 listopada. W takie normalne słoneczne dni też. Pamiętam moją wizytę w Genui. Prawie cały dzień poświęciłam na szwędanie się po cmentarzu w 40-stopniowym upale bo chciałam znaleźć grób Sprzedawczyni Nut. W przewodniku było napisane, że to była biedna kobieta, która sprzedawała nutki. Pomyślałam sobie, że to fantastyczna historia. W końcu znalazłam figurkę kobieciny. Tylko legenda prysła bo ona sprzedawała orzeszki a nie nutki. Gratuluję tłumaczowi. Ale nic to, bo przy okazji znalazłam grób żony Oskara Wilda.
No i tak to ze mną jest. Kolekcjonuję cmentarze.
Ten, którego zdjęcie jest poniżej to pewnikiem katolicki cmentarz, bo są na nim między innymi groby Polaków i Włochów. Poza grobami na terenie cmentarza jest jeszcze puste wzgórze. Na tym wzgórzu siedząc zrobiłam to zdjęcie. Kiedy jest tak ciepło ludzie organizują tu sobie pikniki lub po prostu przychodzą na spacer z psem. Wielu wyda się dziwne, że można zajadać kanapkę i patrzeć na groby. Ale czyż to nie jest najszersza, najdalsza i najgłębsza perspektywa, jaką kiedykolwiek będziemy mieć?

Wednesday 29 August 2007

Adios pomidory

Do niedawna działkowicze to była dla mnie banda staruszków, która lubi sobie posiać kilka kwiatków, a latem pozbierać trochę porzeczek bo przecież nic tak nie rozgrzewa starych kości jak naleweczka domowej roboty. Otóż okazuje się, że nawet takie mini-ogrodnictwo to poważna sprawa, a przeżycia pewnej kwietniowej licytacji nauczyły mnie, że nie należy się dziwić na widok dwóch leciwych pań wyrywających sobie doniczkę z pachnącym groszkiem.

Ale ad rem. Jest kwietniowy wczesny wieczór (publikacja mocno spóźniona). Bardzo ważny dzień dla każdego PRAWDZIWEGO działkowicza. Dzisiaj w Klubie Konserwatystów odbywa się coroczna aukcja roślinek. Każdy posiadacz działki z okręgu Rainford może sprzedać wyhodowane przez siebie „maleństwa”. Klub to taka trochę nasza remiza strażacka ze sceną po jednej stronie i barem po drugiej. Scena robi niesamowite wrażenie bo w tle ozdobiona jest kurtyną w kolorze błyszczącego złota.

Uczestnicy ustawiają swoje cenne okazy pomidorków, ogóreczków, kabaczków i sałatki na scenie a na podwyższeniu przed sceną zasiądzie prowadzący aukcję. I zaraz pierwszy stres i pierwsza walka o pozycję, w której licytowane będą roślinki. Rodzice Simona niestety niezrzeszeni lądują na przedostatniej pozycji. Nie poddajemy się jednak bo roślinki przez nich wystawione na sprzedaż są prima sort, specjalnie wybrane z myślą o koneserach. Tutaj nie ma żartów wszystko jak na prawdziwej aukcji: prowadzący bierze do ręki młotek i aukcję czas zacząć!

Młode tulipanki, krzaczki malin i truskawek, oberżyny i zioła. No i całe mnóstwo adios ulubionych pomidorów. W przeróżnych rozmiarach, kolorach (czerwone, różowe, żółte a nawet w paski) i gatunkach (Tigers Eyes, San Marzano, Bulls Eye, Red sea). Sześć krzaczków pomidorków Alicante, 10p za sztukę po raz pierwszy. Kto da więcej? 20p, kto da więcej? 25p. Ktoś przebije 25p? Nie, sprzedane za 25p dla państwa przy stoliku numer 8. Ile państwo biorą? Cztery. Licytował jeszcze pan przystoliku numer 15 więc ma szansę kupić pozostałe dwa krzaczki. Pomidorki Alicante poszły.
Po ponad trzech godzinach licytacji pomidorki, choć moje ulubione, już wychodzą mi bokiem. I tutaj przewagę mają teściowie. Z ich rzadkimi roślinkami pomimo dalekiej pozycji na liście licytujących wyjdą z 30 funtami w kieszeni.
Co jeszcze można kupić na aukcji? Buraczki - piętnaście sztuk z czego jedna z darmowym ślimakiem w promocji zgarnięte za funta i dziesięć pensów. Rekord to budka dla ptaków, która poszła za 15 funciaków. Z całych sił musiałam trzymać Simona, kiedy na scenę wjechała "robakarnia" czyli wielki plastikowy pojemnik z dżdżownicami do produkcji kompostu. Każdy chciałby mieć stado rozpasanych dżdżownic w ogródku ale żeby zaraz hodować 50 kilogramów tego paskudztwa to już przesada. Taka mini-fabryczka robaczków to marzenie działkowicza, którą można kupić w centrach ogrodowych za 60 funtów. Za ile pójdzie tutaj? Idea jest taka, że ma być tańsza niż w sklepie. Zaczynamy od 5 funtów, 10, 15.... 20...30...Simon zaczyna się wyrywać i wiem, że jedna chwila nieuwagi i podniesie rękę. Uff, dżdżownicownia poszła za 35 funtów; można usiąść spokojnie.
I to dosłownie spokojnie bo tutaj trzeba uważać na ruchy - chcesz pomachać do znajomego, podrapać się w głowę i przez nieuwagę możesz kupić fantastyczną tackę z liliami wodnymi czy cebulką-prymulką.
Aukcja trwa do późnych godzin nocnych ale my wychodzimy usatysfakcjonowani naszymi pomidorkami rasy Shirley zanim horda rozpromienionych moherowych beretów i ich mężów z peoniami i malinkami wylegnie na parking.

Plan był taki, że kiedy przyjdzie czas zbioru będziemy mogli przygotować zupkę pomidorową w całości z naszych własnych składników: pomidorki, cebulka, czosnek i pachnąca bazylia. Wszystko organiczne, własnoręcznie posiane lub na aukcji wywalczone. Niestety deszczowe lato popsuło nam szyki. Wszystkie pomidory zjadła grzybica. No cóż przyjdzie trenować mięśnie przed przyszłoroczną licytacją.

Na zdjęciu pomidorki, kiedy jeszcze mieliśmy nadzieję, że zbierzemy owoce ...
... i jak wyglądają dziś

Saturday 25 August 2007

Dzie-wanna

Kiedyś był taki głupi dowcip o pijaku, nazywany też krótką bajką o dziewannie, w którym tenże nietrzeźwy klient pyta: „Dzie wanna?”. Jeśli chodzi o naszą wannę, powiedzieliśmy jej do widzenia i zawieźliśmy na miejsce jej spoczynku czyli wysypisko. Moglibyśmy zadzwonić do urzędu miasta, żeby wzięli wannę bo w końcu płacimy podatki więc można rządać takiej usługi ale nie chceliśmy czekać.
Na wysypisku oczywiście segregacja: w innym miejscu wyrzucamy kafelki a w innym gruz. Gdzie indziej drewniane elementy a jeszcze gdzie indziej odpady zielone; te ostatnie są zamieniane w cenny kompost.
A nasza wanna, panel, linoleum wylądowały w wielkiej dziurze (na zdjęciu wszystkie wymienione elementy). I nie mogę powiedzieć, że jest nam jakoś strasznie żal.
Zdjęcia całkowicie odmienionej nowej łazienki wkrótce.

P.S. Ah, całości dowcipu nie przytaczam bo naprawdę jest głupi i z długachną brodą.

Monday 20 August 2007

Rozmowa kwalifikacyjna a Europa Wschodnia

W zeszły czwartek byłam na kolejnej rozmowie kwalifikacyjnej. Nie pierwszej i obawiam się nie ostatniej. A co miała ona wspólnego z Europą Wschodnią, poza faktem, że firma jest budowlana więc pewnie trochę Polaków zatrudnia. Otóż kiedyś tłumaczono mi, że dla ludzi z Europy Zachodniej wszystko, co po drugiej stronie żelaznej kurtyny to taka jedna masa: zimno, komunizm i niedźwiedzie polarne i dlatego lepiej tam nie jechać. Ja osobiście nie mogę mieć o to żalu bo dla mnie na przykład dawne republiki radzieckie to też taka trochę jedna masa: zimno, mieszkają w namiotach i potrafią dziergać na szydełku i ujeżdżać konia jednocześnie – a to wszystko po pijaku oczywiście.

Rozmowa w pewnej chwili zeszła na temat Polski i pani chyba chciała pokazać, że coś tam wie o tym kraju. A wyglądało to mniej więcej tak.

Pani Odpytująca: Polska....Wy tam macie taki fajny mały samochód. Jak on się nazywa....Zapomniałam.
Ja: Fiat 126p?
Pani Odpytująca: Nie, to nie Fiat. Jak on się nazywa....
Ja (to była druga marka małego samochodu, która przyszła mi do głowy i którą można przypisać do tamtej części Europy): Trabant?
Pani Odpytująca z zachwytem: TAK! Trabant! To taki fajny mały samochodzik.

Tuesday 14 August 2007

Wojny religijne à l’anglaise

Nic tak nie pomaga nabrać dystansu do religii jak zmiana otoczenia na takie o mniejszym natężeniu katolików na kilometr kwadratowy. Obecnie prawdopodobieństwo, że osoba stojąca koło mnie w autobusie będzie protestantem albo muzułmaninem jest o wiele większe niż, że będzie ona katolikiem. A ponieważ dodatkowo Wielka Brytwanna jest krajem powściągliwych dyplomatów dlatego tam nie ma krzyków Radiomaryjowców, machania krzyżami i innych takich demonstracji. Tutejsze wojenki religijne są o niebo (piekło) subtelniejsze i zabawniejsze.
Weźmy taki Liverpool. Miasto słynie z dwóch katedr: katolickiej i anglikańskiej. A swoją drogą warto tutaj zaznaczyć, że w zależności od tego czy miasto ma katedrę czy nie może się nazywać town albo city (w języku polskim tej różnicy nie poczujemy bo i to miasto i to miasto). Jeśli jest katedra to mamy city a jak nie ma to tylko town.
Nie wiem czy to oznacza, że Liverpool jest miastem do kwadratu ale to już nie nasz problem. Ważne jest, że katedry zostały postawione bardzo blisko siebie i łączy je ulica Nadziei (Hope Street) cokolwiek ta nadzieja ma oznaczać.
Co jeszcze mają wspólnego katedry? Obydwie mają Chrystusa w nazwie. Anglikańska to Katedra Chrystusa a katolicka jest pod wezwaniem Chrystusa Króla. I to tyle chyba jeśli chodzi o podobieństwa.
Wszystkich bardziej intrygują pokręcone losy architektów tychże.
Otóż architektem katedry anglikańskiej (czyli po części protestanckiej) jest katolik. Giles Gilbert Scott został wybrany do tego chlubnego zadania gdy miał zaledwie 22 lata i żadnego doświadczenia. Biedak również nie dożył konsekracji katedry ponieważ jej budowa trwała 74 lata. Liverpoolczycy nazywają tę katedrę słodko „Zamkiem Draculi”. Co w tym wszystkim zabawnego? Otóż Giles zasłynął również z tego, że skonstruował jakże charakterystyczną czerwoną budkę telefoniczną. Stąd w kościele stoi budka. Nie sprawdziłam czy możliwe są tam połączenia bezpośrednie z Panem Bogiem.
Natomiast jeśli chodzi o katedrę katolicką to została ona zaprojektowana przez protestanta. Jego ekipie poszło znacznie szybciej bo tylko 5 lat zajęła budowa ale za to „cichą zemstą” za budkę telefoniczną jest przeciekający dach – podobno już naprawiony. Ta katedra jest nazywana „Wigwamem Paddy’ego”, a to dlatego, że po pierwsze powstała na wyraźne zapotrzebowanie ze strony emigrantów irlandzkich. Irlandczyk jest potocznie nazywany Paddy. A po drugie po prostu wygląda jak namiot gdy się na nią patrzy z góry.

Monday 13 August 2007

Bezkrwawe polowanie na mokradłach

W niedzielę wybraliśmy się na spacer w okolice Southport. Okolica nadmorska i dość snobistyczna. Mają za to dobrze zorganizowane punkty obserwacyjne ptaków na mokradłach. Wchodzi się do drewnianej budki z okienkami i nie zakłócając życia ptaków można obserwować.
Do tej pory myślałam, że obserwacja ptaków to taki sport dla nielicznych i starszych flegmatyków: bez pośpiechu, usiąść, zobaczyć, poszukać nazwy w atlasie. I tyle.
Nic z tych rzeczy. Przede wszystkim kiedy weszliśmy do jednego z punktów prawie wszystkie siedzenia były zajęte. Znaleźliśmy sobie kącik na szczęście. Simon wyjął lornetkę i próbowaliśmy dojrzeć ibisa kasztanowatego bo podobno tego dnia ktoś w tym miejscu go widział. Dobrze, że siedzieliśmy w kącie bo jak zobaczyłam jaki sprzęt do obserwacji mają zaawansowani członkowie Królewskiego Towarzystwa Opieki nad Ptakami (RSPB – Royal Society for the Protection of Birds) to zaniemówiłam. Lunety, lornetki i aparaty fotograficzne warte tyle co połowa naszej chaty. Każde z osobna dodam, a nie razem wzięte.
W środku sali siedział gość, który wszystko wiedział najlepiej i pomimo obowiązującej w obserwatorium ciszy postanowił wszystkich informować o tym, co widzi (to ten gość pierwszy z prawej).
Ten moment na zdjęciu to chwila, gdy krzyknął, że widzi na horyzoncie coś, ale to tylko plamka i to może być jastrząb albo jakiś inny drapieżnik. Dodał, że trudno mu ocenić bo to tylko punkcik na niebie. A jak Pan Mądraliński wiedział, że to nie pyłek na jego soczewce? Wszyscy jednak z przejęciem, którego nie widać na zdjęciu ale ręcze głową, spojrzeli w tym kierunku. I tak było co chwilę, on coś krzyknał i wszyscy, hopla!, lornetki w lewo a potem w prawo.
A on sprawdzał czy zamierzany efekt został osiągnięty - opierał się wygodnie na swoim krześle i patrzył czy wszyscy mają lornetki skierowane we właściwym kierunku. A niech no ktoś spróbował wyskoczyć z informacją, że widział jakiś rzadki okaz. Zaraz się okazywało, że nie tylko Pan Madraliński widział tego ptaka i to dawno temu ale ptak ten dodatkowo jadł mu z ręki. Przerzucali się nazwami ptaków, które widzieli jak małe dzieci w piaskownicy: a ja widziałam oceannika żółtopłtwowego a ja berniklę rdzwoszyjną. (nazwy ptaków są oczywiście wzięte z wikipedii bo ja to ignorant jestem).

I dobrze, że tacy ludzie są bo dzięki nim ktoś się opiekuje ptakami, Rospudy jest komu bronić a ja mogę soć naskrobać na bloga.

Friday 10 August 2007

Pożegnanie "dwururkowego" kranu

Powoli dochodzimy do punktu kulminacyjnego remontu domu – całkowite przeobrażenie naszej łazienki. Zerwane są już tapety i płytki. Przyjechała nowa wanna, zlew i kibelek (siedzisko okazało się być polską produkcją Cersanitu ;-)). Kupiliśmy kafelki i pożyczyliśmy sprzęt do ich cięcia. I chociaż będzie pewnie ciężko przez kilka dni to jednak warto. Warto ponieważ niniejszym żegnamy ozięble (z domieszką ironii) ZLEW DWURURKOWY! A nasz zlew dwururkowy wygląda tak: Oczywiście brytyjczycy będą do końca swoich dni się upierać, że taki system jest bardziej wodooszczędny. Że niby zamykanie zlewu i napuszczanie wody jest lepsze? Śmiechu warte.
Zapraszam ich na lotnisko w Liverpoolu, gdzie nie ma zatyczki a krany nie mają pokręteł tylko działają gdy się je wciśnie.
I byłoby ok gdyby woda leciała po naciśnięciu przycisku przez jakiś czas jak to zwykle ma miejsce. Ale tam system jest tak sprytny (i pewnie wodooszczędny), że woda leci TYLKO gdy przycisk trzymasz. Tak więc trzymasz ten przycisk ale chcesz umyć ręce i nie możesz bo trzymasz przycisk. Dlatego jedną ręką trzymasz przycisk a drugą podstawiasz pod kran. Tylko który? Z ciepłą wodą czy zimną? Co z mydłem? Naciskasz ciepłą wodę podkładasz lewą rękę a potem zmiana warty. Masz już ręce namoczone. Teraz mydło. Mydlisz. Czas na spłukanie. Ale jak podstawisz pod ciepłą to się oparzysz bo woda się szybko nagrzewa. A pod zimną nie chcesz.
Namydloną reką przyciskasz knefel i podstawiasz rękę. Teraz druga. Ale namydliłeś przy okazji kran więc chcesz go opłukać. Ale wodą ciepłą czy zimną? Zabawa na całego!

Dlatego z uśmiechem kota z Chishire naszemu dwururkowemu kranowi mówimy: „You are the weakest link, goodbye”.

Tuesday 7 August 2007

Podatki lekiem na całe (tłuste) zło

Nie ma co ukrywać brytyjczycy tyją i nie zanosi się na powstrzymanie tego trendu. Nie powinniśmy jednak się zbytnio cieszyć bo wraz ze wzrostem gospordarczym i nas dopadnie rozleniwienie i jedzenie z mikrofali. I jest to jeden z nielicznych przypadków kiedy cieszę się, że pozostajemy (jeszcze) w tyle za Europą Zachodnią (drugim takim przypadkiem są uzbrojone gangi na ulicach).
Policzyłam, że w miejscowości tak małej jak nasza (ciut ponad 25 tysiecy mieszkańców) mamy 3 supermarkety i trzy sklepy specjalizujące się w żywności mrożonej. W poszukiwaniu warzyw do smażenia weszliśmy ostatnio do jednego z nich – Iceland. I ciarki mnie przeszły po plecach i to nie ze wzgledu na panującą tam temperaturę. W sklepie było m.in. 13 lodówek z lodami i tylko 3 (słownie trzy) z warzywami. Z czego dwie zajmowały frytki bo to w końcu też warzywa.
Nic dziwnego, że tyle się widzi nisko zawieszonych utytych brytyjczyków.
Jacyś specjaliści widząc, co się dzieje (tłusta mapa Wielkiej Brytwanny) się przerazili tą wizją i wpadli na pomysł taki: opodatkujmy tuczące jedzenie i wtedy ludzie nie będą chcieli wydawać na tłuste/słodkie, zaczną jeść zdrowo i będzie super.
Jak to zrobić? Planów było kilka znaczy się trzy. Jeden z nich zakładał, że każdy niezdrowy artykuł spożywczy w zależności od tego jak bardzo ma zgubny wpływ na naszą wagę (nawet wymyślili na to wskaźnik: SSCg3d) dostanie adekwatną ilość punktów. Wszystkie artykuły, które uzyskają więcej niż 8 punktów zostaną opodatkowane czyli ich cena wzrośnie o 17,5%. Dla zainteresowanych, podobno szpinak dostał minus dwanaście punktów a czekolada 29. Dziwne bo to samo zdrowie: mleko i nasiona kakaowca czyli warzywko ;-)

Zadziała? Kiedyś „dyrektorski brzuszek” świadczył o bogactwie. Ziemianin przechadzał się po swoich włościach poklepując się po swoich ukochanych fałdach a biedacy oszukiwali żołądek obierkami z ziemniaków. Dziś wygląda to dokładnie odwrotnie. Bogaty je wykwintnie i zdrowo a po pracy idzie na saunę albo siłownię. Biedniejszy obywatel opycha się chlebem i pizzą. I tyje płacąc wyższe składki ubezpieczenia na życie.
Dlatego myślę, i nie jestem w tym osamotniona, że plan spali na panewce...z dużą ilością smalcu.

Friday 3 August 2007

Przed weekendem

W radio (stacja BBC4) własnie podają informację, że pracodawcy chcą walczyć z pracownikami, dla których weekend zaczyna się czasami już w południe w piątek cyzli tzw. early weekenders. Pracownicy wymykają się z biur mówiąc, że mają spotkanie na mieście, wizytę u lekarza/prawnika/murarza (niepotrzebne skreślić) a prawda jest taka, że każda minuta wyrwana w piątek jest cenna. Dodatkowo, można skorzystać z takiej wygodnej opcji jak "praca z domu". Szef Simona w każdy piątek pracuje z domu cha cha cha. Ale Simon też skorzystał z tej opcji parę razy bo dzięki temu możesz na przykład nadzorować hydraulika i popracować na komputerze czy poczytać coś spokojnie. Jednak wielu wykorzystuje to niestety tylko i wyłącznie do celów prywatnych. Dlatego jest pomysł co by to ukrucić. Tylko jak?

Niech sobie instalują kamery i systemy raportowania a ja póki co upiekłam chleb i zakisiłam ogórki (z własnego ogródka) i będzie jak znalazł na jutrzejsze śniadanie.

I tym optymistycznym akcentem zamykam kolejny tydzień.

Thursday 2 August 2007

Miało być o górach to będzie o górach

Moja pierwsza lekcja z gór brytyjskich za mną. Nie zdałam jej z wyróżnieniem bo kondycja nie ta, oj nie ta. Przed wyprawą w Tatry we wrześniu trzeba będzie trochę pobiegać po schodach.

Wielka Brytwanna nigdy nie kojarzyła mi się jakoś specjalnie z wysokimi górami. Ale też nie byłam nigdy mocna z geografii i nie potrafiłabym wymienić najwyższego szczytu ani Zjednoczonego Królestwa ani Anglii. Teraz wiem, że, żeby zobaczyć coś ponad tysiącmetrowego to trzeba się wybrać do Szkocji albo Walii. W Anglii najwyższy szczyt to 978 m.n.p.m. (Scafell Pike i nie wiem skąd wzięłam te bzdury w poprzedniej notce o 3.000). Na usprawiedliwienie naszego niesiągnięcia tego szczytu mogę tylko powiedzieć, że kiedy się człowiek wybiera w góry o 11.30 to nie ma co liczyć na zdobywanie czegokolwiek poza dobrym miejscem w korku na autostradzie.

Czym się różni chodzenie po górach w Polsce i Anglii?
Wychodząc w góry w Anglii trzeba mieć ze sobą cztery rzeczy: mapę, kompas, gwizdek i torbę foliową.
Mapa i kompas jest dość zrozumiała chociaż tutaj chyba trzeba trochę częściej z tychże korzystać. Dlaczego? W Polsce, a pisząc Polska mam głównie na myśli Beskidy bo te znam najlepiej, otóż w kraju-raju trasy są dość dobrze oznakowane. Mamy szlaki żółte, zielone, niebieskie, czerwone i czarne, które to kolory, wbrem pozorom i powszechnemu przekonaniu, nie oznaczają skali trudności. (dla dociekliwych bardzo interesujące wyjaśnienie skąd się wzięły te oznakowania znajduje się na stronie PTTK: http://www.pttk.pl/faq.php).
W Anglii nie ma kolorowych znaków. Są za to kopczyki, jak ten:
Reguła poruszania się jest za to taka sama – nie powinno się iść dalej jeśli nie widać kolejnego kopczyka. W Polsce nie powinno się iść dalej jeśli nie widać klejnego znaku ale z tym różnie bywa bo czasami drzewo, na którym było oznakowanie zostało wycięte.
Tak więc dobrze jest zapoznać się z mapą zanim się wyruszy w góry i wiedzieć jak korzystać z kompasu.
Po co gwizdek? Ano jeśli się zgubimy możemy liczyć na szczęście, że ktoś jest w pobliżu i usłyszy nasz sygnał. Sygnałem, że jest się w tarapatach jest sześć gwizdnięć (może warto zapamiętać?).

I została nam plastikowa torba. Jeśli już się zgubiliśmy, nikt nie usłyszał naszego gwizdka to nie pozostaje nam nic innego jak zapakować się w torbę bo wtedy łatwiej będzie znieść ciało jak już nas znajdą wiosną ;-) Czyż Brytyjczycy nie są najuprzejmiejszym narodem na świecie?

No dobra, żartowałam z tą torbą. Torba jest po to, żeby zapakować się w nią i ochronić choć trochę przed wiatrem (bo założenie jest takie, że wyszliśmy tylko na jeden dzień w góry i nie mamy ze sobą śpiwora).

Mama, słyszysz? Żartowałam!

Tuesday 31 July 2007

Lake District – a miało być o górach

Korzystając z pięknej pogody wybraliśmy się w góry w okolice Lake District. Przepiękne połączenie gór i jezior. I górki wcale nie takie niskie, jak się spodziewałam bo nawet 3.000 m.n.p.m.

A skoro góry to ... owce. Przez ostatnie kilka dni myślałam o tych nieszczęsnych ogonkach, i obcinaniu, i gumkach, i o tym, co jest typową brytyjską pruderią a co nie. Podrążyłam temat troszkę.
Niestety, ze smutkiem muszę stwierdzić, że nakładanie gumek malutkim jagnięciom nie jest typowo brytyjskie. Mówię „niestety” bo wszelkie okaleczanie zwierząt jest obrzydliwe.
Na szczęście UE oficjalnie zabrania okaleczania, w tym: obcinania ogonków (bez względu na metodę), przycinania rogów, kolczykowania i innych. Ale....no właśnie. Zawsze jest jakieś „ale”. Obcinanie ogonków jest dopuszczalne jeśli istnieje ryzyko zarażenia jakimś pasożytem czy choróbskiem. A prawda jest taka, że jeśli te jagniątka, cielęta albo świnki (bo tym głównie obcina się ogonki) są hodowane w przemysłowych warunkach to ryzyko zarażenia jest duże.
I żeby nie było, że bronię metody gumkowej. Obydwie są okrutne i żadna nie jest lepsza. Obcinanie i przypalanie (mające zablokować krwawianie) jest równie bolesne jak zakładanie gumki. I nie jest dla mnie pocieszeniem żadnym, że zakładanie krążka zaciskowego (bo tak fachowo nazywają to producenci – 6,77 PLN za sto sztuk) skutkuje mniejszym wzrostem adrenaliny.
Obcinanie czy zakładanie krążka bardzo rzadko odbywa się w znieczuleniu.
Dlaczego nie stosuje się znieczulenia? Teoretycznie (z punktu widzenia czujacego człowieka), powinno się stosować lokalne znieczulenie. Zastrzyk podaje się 1-2 godzin przed cięciem i 15-20 minut przed założeniem gumki. Niestety, rolnik, który ma setki tysięcy owiec nie będzie się w to bawił i nie wiem czy są przepisy wymuszające i egzekwujące stosowanie znieczulenia. A raporty organizacji różnych zielonych pokazuje, że raczej nie. Na pocieszenie (niewielkie dla owiec i innych parzystokopytnych) można zastosować zastrzyk, który wstrzykuje się 15 sekund przed cięciem. Dalej boli ale ponoć stres mniejszy.
I bez względu czy obcinamy czy zakładamy gumki taka amputacja, poza oczywistym bólem w trakcie zabiegu, powoduje też chroniczny ból. U ludzi, którzy przeszli amputacje mówi się o bólu fantomowym i to chyba są podobne zjawiska. Jakikolwiek to ból, jego pochodzenie i nazwa dalej jest bólem. Poza tym, nieprawidłowo przeprowadzone obcięcie może doprowadzić do infekcji przerzucającej się na kręgosłup czy nerki.

Obcinanie i gumkowanie nie jest też tylko brytyjską pruderią (a jeśli nią jest to jej macki sięgają bardzo daleko). Zajrzałam na strony zarówno polskie np. http://www.agrosklep.agrosukces.pl/ jak i zagraniczne – głównie Nowa Zelandia i Australia bo to chyba najwięksi hodowcy owiec na świecie. To, co zobaczyłam jest przerażające. Szczerze mówiąc oglądanie tych stron ze sprzętem i filmami spowodowało, że znowu zaczęłam się zastanawiać nad przejściem na wegetarianizm.
Australia początkowo mnie mile zaskoczyła bo znalazłam informację o tym, że obcinanie ogonków (ang. docking) jest tam od 2004 roku zabronione. Niestety to prawo dotyczy jedynie psów. Jeśli chodzi o owce to tu już Australyjczycy się nie patyczkują. Osoby o mocnych nerwach mogą obejrzeć film na stronie http://www.savethesheep.com/ z procedury nazywanej mulesing czyli obcinanie kawałka skóry i ciała z okolic odbytu owcy.

Na polskiej stronie „rozczulił” mnie fragment następujący: „Prosiętom rzadko obcina się ogony w znieczuleniu, a weterynarz nie musi być obecny jeśli amputację przeprowadza się w pierwszym tygodniu życia prosięcia. Co ważne, powód dla którego obcina się ogony to przekonanie, że kiedy odetnie się jego koniec, pozostała część ogona jest bardziej wrażliwa i przez to prosię szybciej ucieka, kiedy inne próbują go ugryźć.”
Zapomnieli dodać, że świnie (zwierzęta bardzo mądre, czyste, przyjacielskie i wrażliwe) gryzą się bo są ściskane w malutkich przestrzeniach bez możliwości rycia, co kochają, a czasem nawet bez możliwości obrócenia się wokół własnej osi.
Zdjęcie rolnika obcinającego ogonek prosiaczkowi dla mnie ewidentnie pokazuje, że to zwierze raczej woli wolniej uciekać ale za to z ogonkiem.

Podejrzewam, że gdyby porozmawiać z rolnikami to ich tok myślenia jest taki sam jak na przykład myśliwych. Z jednej strony owszem strzelają do zwierzyny ale z drugiej strony to oni zimą je dokarmiają i chronią przed kłusownikami.

Żeby pokazać, że są też tacy, co dbają o swoje owieczki zdjęcie poidełka zrobione wysoko w górach. Takie poidełka są albo z wodą albo z cukrową bryłą do lizania – co by owieckom na hali się nie ckniło za cekoladą, hej! ;-).

A miało być o górach...

Wednesday 25 July 2007

Owcze "jagódki"

Kiedy wędrowaliśmy przez pola z Whitby do Zatoki Robin Hooda często widziałam takie włochate COŚ.


Z daleka wygląda to jak jakieś opadłe kwiaty drzew. Tylko drzew żadnych nie widać. Ignorowałam je do momentu ale potem oprócz tych „kwiatków” pojawiały się koło nich coraz częściej gumki (bez skojarzeń – dowcipy o Irlandczykach kochających swoje owce opowiadam po 22.00).
W końcu nie wytrzymałam, przeskoczyłam płot i podeszłam bliżej tych włochatych „kwiatków”.

Otóż małym owieczkom zakłada się na ogonkach gumki. Zaciska się je tak mocno, że przepływ krwi jest zahamowany. Z czasem ogonki usychają i odpadają.
I te pola pełne były tych ogonków.
Dlaczego to robią?
Hmmm powiem tak, następnym razem kiedy zobaczycie stado owiec przyjrzyjcie się zwisającym im z tyłu „jagódkom”.

A pomyśleć, że oscypek jest taki pyszny...

Monday 23 July 2007

Niebezpieczne zabawy

Obiecałam sobie, że nie będzie polityki na tym blogu ale się najnormalniej w świecie nie da. Polak bez polityki to jak Anglik bez parasola. Chociaż to właściwie będzie bez polityki. To nie moja wina, że jak tylko się wspomni o pewnych zwierzątkach czy roślinkach uprawnych to od razu nam się kojarzy z polityką.
Wydarzenia koalicyjne przypomniały mi zabawę w liska. Pamiętacie co śpiewają w niej dzieci?

Chodzi lisek koło drogi,
Nie ma ręki ani nogi.
Kogo lisek przyodzieje,
Ten się nawet nie spodzieje.

Przez całe moje dzieciństwo nie zdawałam sobie sprawy jaka to okrutna zabawa jest. Lisek biedak bez ręki, bez nogi... I chociaż kaleka to jakoś wszycy dawaliśmy sobie radę. Bez politycznej poprawności i protestów rodziców, że okrutne zabawy blokują rozwój ich pociech. Greenpeace i inni zieloni też jakoś siedzieli cicho. A tak w ogóle to jak on miał kogokolwiek dogonić na tych wybrakowanych kończynach?

A pamiętacie zabawę w Króla Lula? Tego, który odpowiadał: "Dzień dobry wam dzieci śmieci". Wersja unowocześniona już mówi "dzieci kmieci". Dalej mało przyjemnie ale przynajmnie kilkoro dzieciaków nie zrozumie wyrazu kmiot więc jest w porządku.

Dziwimy się, że mało tolerancyjnym narodem jesteśmy a pamiętacie zabawę w Żyda (wystarczył do niej kawałek muru i mała piłeczka więc rewelacyjna na ciężkie lata osiemdziesiąte cha cha cha).

To chyba cud, że po takich zabawach wielu z nas ocaliło zdrowy rozsądek i poczucie humoru.

Monday 16 July 2007

Ślimakom śmierć!

Wiem, brzmi poważnie. A nawet śmiertelnie poważnie ale skończyły się żarty. Ja rozumiem, że dźwigają na plecach cały dom i mają liczne rodziny do wyżywienia ale dlaczego akurat moimi ogórkami?

Mamy w ogródku kilka donic z ogórkami. Przywiązaliśmy się do nich bardzo i codziennie przed poranną kawą liczymy wszystkie starannie - ogórki nie donice. Żeby je ukisić (tak, tak ogórki nie donice) specjalnie posialiśmy koper ponieważ tutaj ogórki się kisi na octowo, niestety. Ale czego się spodziewać po narodzie, gdzie nawet frytki się je z vinegairem. I po tygodniach pielęgnowania, chuchania i zamartwiania się czy deszcz nie zniszczy wszystkiego pojawił się pierwszy ogóras. Przepiękny, zieloniutki i rósł jak na drożdżach. Do czasu gdy nie wytropił go wróg.

A wróg wygląda tak: (zdjęcie Simona ;-)

I tutaj skończyły się żarty. Zapodaliśmy do doniczek truciznę bo tylko to zdaje się działać. Sztuczka z piwem, które ma rzekomo przyciągać i upijać ślimaki nie działa. No i piwa szkoda.

Ponieważ pańskie oko konia tuczy postanowiliśmy nie zostawiać losu naszych przyszłych obiadów w rękach tylko trucizny i postanowiliśmy osobiście zapolować na te przebrzydłe skorupiaki. Ja wiem, że brzmi jak w tym dowcipie, gdzie te ślimaki myk myk i uciekły. Ślimaki mają tę przewagę, że wychodzą dopiero po zmroku. Odczekaliśmy do 23.00 i wtedy znienacka ruszyliśmy do ataku z woreczkiem i solą. I teraz będzie okrutny fragment. Ślimaki zebraliśmy do woreczka i posypaliśmy solą, tzn. ja je sypię solą bo jako mięsożerca nie mam takich skrupółów jak wegetarianin Simon. Oszczędzę szczegółów o tym, co się dzieje ze ślimakiem lub pomrowem po przyprawieniu. Najważniejsze, że zaspokaja to mój apetyt na zemstę. Zresztą loty, jakie funduje im Simon do ogródka sąsiada też pewnie nie należą do przyjemności. Jedno jest pewne - Francuzi mają nie po kolei w głowie, że to paskudztwo jedzą.

Rezultat?

Dziś rano inspekcja ogórków przebiegła pozytywnie - żadnych dodatkowych ofiar.

Friday 13 July 2007

Pierwszy wpis

Jeden obraz jest wart tysiąca słów i dlatego choć bardzo lubię pisać postanowiłam dodać do opisu obraz. W końcu ja też jestem przedstawicielem obrazkowego społeczeństwa ;-)