Wednesday 24 September 2008

Jesienne kucharzenie

Nie odkryję Ameryki jeśli powiem, że nadeszła jesień. Ogrzewania jeszcze nie włączyliśmy ale pewnie już za tydzień lub dwa zaczniemy grzać.
Zbieramy ogórki, które nam w tym roku obrodziły, jakby chciały mi wynagrodzić zeszłoroczną porażkę. Słoje ładnie zamknięte czekają na swoją kolej. Późna odmiana malin skończy w nalewce. Spirytus musieliśmy przywieźć z Polski bo w Anglii prędzej uwierzą w Świętego Mikołaja niż to, że alkohol może być tak mocny. Z grzybami jest marnie i tylko raz udało nam się zebrać kilka i zrobić sos do niedzielnego obiadu. Obiadu ze szczyptą niepewności czy to na pewno był koźlarz czy może borowik szatan.
I skoro tak kuchennie się zrobiło to umieszczam zaległy przepis na jeden z moich ulubionych deserów. W Polsce go nigdy nie robiłam ale skłamałabym gdybym powiedziała, że jest w kraju-raju nieznany.
Ale najpierw dwa słowa rozgrzewki. A właściwie to pytanie na rozgrzewkę. W cieście drożdżowym z owocami którą część lubicie najbardziej? Bo ja owoce i kruszonkę.
I to ciasto/deser jest właśnie takim połączeniem kruszonki i owoców.
Przepis jest prosty, bo w kuchni jak w miłości – powinno być prosto i bez lawirowania.
A leci to tak:
Owoce pokroić w kostkę albo po prostu mniejsze cząstki. Ja uwielbiam rabarbar ale dowolne kombinacje agrestu, jabłek, jeżyn, śliwek i innych są jak najbardziej dopuszczalne. Pokrojone owoce można skropić sokiem z cytryny ale na pewno trzeba przysypać 75 gramami cukru. Nie wspomniałam, że te owoce to powinny siedzieć w żaroodpornym naczyniu. Ile? Ja daję na oko, tak żeby była połowa naczynia. Bo w kuchni jak w miłości trzeba się czasami dać ponieść i nie można być zbyt wyrachowanym.
Wkładamy rzecz całą do piekarnika nagrzanego do 170 stopni na 20 minut. Niech owoce zmiękną. W tak zwanym międzyczasie łączymy: 100 gram mąki, 50 gram płatków śniadaniowych. W tą suchą mieszankę wcieramy 75 gram masła. I żadnej margaryny, która podobno się różni tylko jedną molekułą od plastyku! Bo w kuchni jak w miłości liczy się tylko autentyczny produkt.
I na koniec dodajemy 50 gram cukru do całej mieszanki. Jeśli już minęło 20 minut to wyjmujemy owoce, układamy kruszonkę na wierzch i całość znowu wkładamy do piekarnika na 25 minut.
Jak już cierpliwie odczekaliśmy swoje, bo w kuchni jak w miłości czasami trzeba być cierpliwym, można nakładać wielką łychą i podawać z jogurtem albo śmietaną albo custard czyli angielskim sosem budyniowym. Nie wiem jak go nazwać więc umówmy się, że jest to sos budyniowy. Chociaż ja budyniu nie lubię. A co z tą miłością? Ano skomplikowana jest, a do serca to przez żołądek jak każda mądra kobiałka wie.

Tuesday 16 September 2008

Koniec świata

Stephen Hawking i kilku panów z uniwersytetów róznych postanowiło sprawdzić jak to było gdy jeszcze nic nie było. Stworzyli maszynę, która tak naprawde jest tunelem na 27 kilometrów, zmrozili ją i wpuścili w obieg dwie cząsteczki. Cząsteczki najpierw sobie krążyły, żeby po jakimś czasie być nakierowane na siebie nawzajem i spowodować wielkie bum. Wielkie bum, a przy okazji być może i jakaś czarna dziura powstanie i wchłonie nas.
Z zapartym tchem słuchałam relacji na żywo ze Szwajcarii i czekałam na kolejny początek albo pierwszy koniec świata.

Dzisiaj minęło kilka dni od eksperymentu i jeśli powstała czarna dziura, która nas wchłonęła to muszę z rozczarowniem powiedzieć, że w carnej dziurze żyje się dokładnie tak samo jak na ziemi. Nie było korków szampana i nie było wielkiej paniki choć być może kilka księży się oburzyło, że naukowcy się bawią w pana Boga i marzy im się znalezienie boskiej cząsteczki.
Ale jest spokojnie i nadal się kręci jak powiedział Galileusz. Niezbyt wiele osób się przejęło całym eksperymentem. Dlaczego?
Bo koniec świata to każdy ma swój. Osobisty i prywatny. Dla każdego inna chwila jest końcem świata. Czasami może nawet nie zdajemy sobie sprawy, że już nas nie ma. W Polsce w dniu eksperymentu ważniejsza była afera doktora G. W Wielkiej Brytanii, niestety jak co dzień ktoś kogoś pobił lub zabił. W Londynie już nie wiedzą co robić, żeby zatrzymać straszne statystyki mówiące, że już blisko 30 nastolatków zostało w tym roku zadźganych. Zadźganych nożem. Dorosłych, którzy giną od pobicia i noża i broni palnej to pewnie nikt nie jest w stanie policzyć. Głośna sprawa dotyczyła Garry’ego Newlove’a (takie ładne nazwisko). Banda rozbrykanych huliganów postanowiła zabawić się koparką na jego posesji. Kiedy wyszedł, żeby ich upomnieć pobili go tak bardzo, że Garry zmarł. Dlaczego?
Na klubie obok naszego domu (klubie tak na marginesie słynnego z brytyjskiego serialu komediowego „Phoenix Nights”) pojawiła się prosta odpowiedź na to pytanie: Młodzi ludzie się najnormalniej w świecie nudzą. I dopóki będą się nudzić dopóty nie pomogą kamery, ogrodzenia, specjalne „rozpraszacze” młodzieży czyli urządzenia produkujące dźwięki, których młode ucho nie znosi i które pomagają przegonić młodzież sprzed sklepu. Chociaż w tym przypadku nie wiem dlaczego po prostu nie grają muzyki klasycznej – byłoby równie skutecznie. A koniec świata? Każdy ma swój. Garry’ego zakończył się pewnego wieczoru na jego podwórku.

Mądry Czesław Miłosz już dawno temu wiedział, że innego końca świata nie będzie.

Dopisane 24 września. Życie dopisało epilog do historii o maszynie naukowców. Otóż maszyna się była zepsuła. Kolejne uruchomienie planowane jest na wiosnę 2009. Eh...a tyle było szumu.