Wednesday 21 May 2008

Gniazdo os

Chyba nigdy w życiu nie widziłam gniazda os tak blisko. Mogłam wsadzić w niego nos ale zobaczyłam wchodzącą tam osę i zrezygnowałam. Nie na darmo mówi się 'zły jak osa'.
Pierwsze, mniejsze, pojawiło się na ścianie szopy. Drugie, większe urosło na kołnierzu kurtki.

Monday 12 May 2008

Pszczelarskie targi w Stoneleigh

Gdzieś tam, kiedyś po cichu wspomniałam o nowym hobby Simona i ciut moim bo jako dobra żona przysięgałam wspierać choćby nie wiem co; dawno już jednak nie wspomniałam jak zaawansowane są prace nad tymże hobby.
A prace są zaawansowane bo Simon nabył drogą zakupu strój pszczelarski (dobry bo polski), dymiarkę i, co najważniejsze ule. W naszym salonie, w którym Anglicy o zdrowych zmysłach mają sofę i telewizor my mamy zatem dwa i pół ula. Jeden nowy i półtora z odzysku. Simon zakończył śpiewająco kurs teoretyczny i praktyczny dla pszczelarzy amatorów i powoli zbliża się moment, kiedy trzeba będzie zaprosić do małych, zielonych domków mieszkańców czyli jakieś 50 tysięcy pszczół. Nie, zanim je wpuścimy do nowych domków wystawimy ule na zewnątrz.
W tak zwanym międzyczasie, nie przepuszczamy żadnych okazji i poszerzamy naszą wiedzę o tych małych i, nomen omen, słodkich istotach. A ja przy okazji poszerzam horyzonty i obserwuję Anglików w różnych okolicznościach przyrody. W połowie kwietnia wybraliśmy się na zjazd pszczelarzy na południe do Stoneleigh.
Zbiórka przy autokarze o 6.30! Pobudka o 5.00. Humowy jednak wszystkim dopisywały i niektórzy, tak jak ja, odkryli, że w dobie godzina 5 pojawia się dwa razy. Eh, człowiek się całe życie uczy. Panowie mieli ładne tweedowe marynarki i dopasowane czapki w końcu jedziemy bliżej Londynu i nie chcemy, żeby myśleli, że my tu na Północnym-Zachodzie to nie wiemy jak się zachować. W autokarze szybka ankietka o tym kto ile kolonii pszczół stracił w ciągu zimy i drzemka. W końcu trzeba nadrobić brak snu.
Na miejsce dojeżdżamy koło 10.00 – BARDZO POŹNO jak na te imprezę się okazało. Jak tylko dojechaliśmy w naszym towarzyszach podróży zaszła jakaś magiczna zmiana. Maniery i kurtuazja poszły w kąt. Zaczęła się walka o okazyjne części do uli: dachy, podłogi, bazy woskowe i masa innych, których nazw po polsku niestety nie znam. Kobiety, dzieci, osoby starsze (czy ja wspomniałam, że byliśmy pewnie najmłodsi w autokarze?) ruszyli do boju. Głównym celem była sala firmy Thorne. Kiedy tam dotarliśmy po jakichś 45 minutach to już połowy towaru nie było, kobiety i dzieci stali przy górach różnych części uli a panowie pobiegli po portfele i kluczyki do samochodów.
Nie pozostało nam nic innego jak udać się na degustacje miodów pitnych i wykłady. Załapaliśmy się na dwa, z czego na jednym musieliśmy siedzieć na podłodze. Ah, ten głód wiedzy. Na dodatek ten wykład był nudny jak flaki z olejem. Na szczęście wykład irlandzkiego naukowaca na temat pszczół zabójców był mocny. Strzeszcie się – pszczoły zabójcy przystosowują się powoli do coraz zimniejszych klimatów.
Nie wiem czy pszczoły widzą kolory tak samo jak my ale widać specjaliści od kombinezonów nie zapominają o ludzkiej próżności.
Starzy i młodzi łapali co dawali i truchtem do kasy!
Na zewnątrz natomiast odbywał się skup wosku. Wosk wymieniany był na specjalne wkłady do uli, na których pszczoły składują miód.
Niektórzy przywieźli pokaźne bloki wosku
Ule z drugiej ręki były z odrobiną wosku gratis. Postanowiliśmy przetopić go i oczyścić. Ze względu na małą skalę przedsiewzięcia nasza kuchnia jest jednocześnie laboratorium.
Żona i jej pończochy okazały się idealnym sitem do oczyszczania gorącego wosku. Wnikliwi obserwatorzy zauważyli, że foremka to pojemnik po śledziach ;-)
Profesjonalne sztabki wosku