Friday 31 December 2010

Ostatnia notka w tym roku czyli o świętowaniu na poważnie

Ostatnim rzutem na taśmę będzie o świętach. O świętach wszelakich, nie tylko Bożym Narodzeniu. Dotarło do mnie co mi nie gra w angielskim obchodzeniu świąt. Może na początku nie zdawałam sobie sprawy z tego, co mi nie gra. A kiedy zaświtało w mojej głowie, o co chodzi nagle wszystkie kawałki tej układanki pasowały jak ulał. I jednocześnie dotarło do mnie jak naiwna byłam w swoich poglądach na Zachód w młodzieńczych latach.  A może nie mam racji i poglądy mi się zmieniły bo sę starzeję? Taka opcja też jest możliwa.
Owijam i owijam a nadal nie wiadomo o co mi chodzi. A chodzi mi o Bank Holiday czyli dni wolne od pracy w Anglii. Pamiętam jak się zarzymałam nastolatką będąc, że państwa bardziej rozwinięte doskonale to rozwiązały i przesunęły wszystkie święta na poniedziałek, dzięki czemu nie ma 8-dniowych weekendów. Z ekonomicznego punktu widzenia rozwiązanie genialne. Niestety społeczeństwo przez to straciło kawałek 'kręgosłupa', stelaża...ramy, która układała cały rok w jakiś logiczny porządek. Anglicy nie mają pojęcia o co chodzi z majowym wolnym poniedziałkiem. I podobnie jest z sierpniem i innymi dniami wolnymi. To są po prostu Bank Holidays. Ale skąd się wzięły? Dodamy taką ignorancję do nieobchodzenia Dnia Kobiet, Dnia Dziecka i nagle Anglia robi się płaska i bez smaku jak ....angielski chleb. Jałowo się robi. I ja wiem, że nasze polskie, czasami do przesady robuchane, świętowanie może śmieszyć ale chyba wolę tak. Z tłumami na Wszystkich Świętych, w pochodem majowym (które jeszcze pamiętam), z kwiatkiem na Dzień Kobiet i lodami na Dzień Dziecka.
Stąd mój apel na ten nowy rok: Nie przenoście nam świąt na poniedziałek!!!
Połączenie tego, co cesarskie z tym, co boskie czyli salon samochodowy w Bolton.

Sunday 28 November 2010

Dorset - tam mogłabym mieszkać

Do tej pory nie myślałam, że znajdę takie miejsce w Anglii, gdzie mogłabym mieszkać na zawsze. Na zawsze to może zbyt dużo ale na pewno na dłuższy czas. I znalazłam Dorset. Hmmm znowu złe określenie - nie było co znajdywać bo Dorset zawsze było, jest i będzie. Nareszcie drogi nas tam zawiodły. Potrzebowaliśmy chwii na totalne i absolutne lenistwo. Po sezonie ogrodniczym i przetwórczym chcieliśmy siedzieć w jakimś przytulnym domku, słuchać radia albo oglądać telewizję (dla nas odmiana).
Dorset przywrócił moją wiarę w Wielką Brytanię. Jak to dobrze, że nie wszędzie jest tak ....niemiło jak na północy.
W Barton Bradstock ludzie są mili nawet jeśli mnie nie znają. Widoki przecudne bo to do Francji tylko rzut kamieniem. Jedzenie jest pyszne. Dlaczego się tam nie przeniesimey od razu? Po pierwsze ceny, a po drugie praca. Dorset jest przytulne ze swoimi domkami (cottages) i sadami ale zarobić nie ma gdzie.
Dobrze, że chociaż na tydzień możemy sobie pozwolić.
Naładowaliśmy baterie i bagażnik głównie jabłkami i wędzoną rybą.
 To nasza chatka - te dalsze drzwi.



 To Town Mill Bakery - genialne miejsce w takim moim lekko hipisowskim stylu. Domowej roboty chleb i dżemy. Siedzenie przy długich drewnianych stołach. Pychota i wyluzowana atmosfera. Wyszliśmy stamtąd z chlebem z pradawnej mąki.


Tuesday 2 November 2010

Intymne chwile z kozami

Jest zimny październikowy poranek. Wczesny poranek. Bardzo wczesny, niedzelny poranek. Nie wiedząc czego się spodziewać jedziemy do Chorley odwiedzić Jane i jej kozy. Kozy pewnie też byłby niepewne gdyby wiedziały, że dwoje kompletnych nowicjuszy będzie je doić.
Ze wszystkich zwierząt, które Simon chciałby hodować chyba najbardziej lubię kozy. Nie za duże, nie za małe, dają mleko, mięso i rozrywkę. Od czasu do czasu też mam dziwną chęć na przytulenie wielkiej, ciepłej głowy krowy.
Kozy grzecznie wchodzą na podium. Siadam obok i chcąc nie chcąc przechylałm głowę w stronę jej brzucha. Ciepłe furetko, ciepłe wymiona i ciche burczenie w jej żołądku. W moim pewnie też bo prawie bez śniadania jestem. Szkoda, że trzeba się spieszyć bo inne "panie" czekają w kolejce. Takie dojenie może mieć terapeutyczne właściwości. Kiedy jest cicho wokoło i tylko mleko cicho rozbija się o blaszane ściany wiaderka. Tylko dlaczego trzeba tak wcześnie wstawać???

Thursday 2 September 2010

Joe

Byliśmy na wielu targach ogrodniczych i rolniczych. Za każdym razem to, co mnie tam ciągnie to zwierzaki. Nie wiem czy kiedykolwiek będziemy mogli sobie pozwolić na coś więcej niż pies i jakaś ptica, a już na pewno nie będziemy się rzucali na hodowlę krów. A o krowach mówię bo były zdecydowanymi bohaterkami festiwalu rolniczego w Halifax. Byczek, bo niespełna trzylatek, o imieniu Joe był naszym faworytem. Przyjechały z nim dwie kobiałki i nawet z kolczykiem w nosie ciężko jest takim "potworem nawigować". Joe waży dobrze ponad tonę i został championem.
Czułe zdjęcie Joe z właścicielką
Niezwruszony Joe

Saturday 7 August 2010

Żaden malarz by tego lepiej nie wymyślił

Bo tak naprawdę to skąd malarze czerpią wenę jeśli nie z przyrody.
Brakowało mi upalnego polskiego lata i takie właśnie dostałam w tym roku na wakacje. Wreszcie angielscy znajomi się zamkną. Przywiozłam opaleniznę, którą według nich znaleźć można tylko na grackich wyspach lub w Hiszpanii.
Ja natomiast w swojej głowie przywiozłam zapasy dobrych i pozytywnych obrazów.
Ciepłe poranne słońce, pyszna kawa i przecudne niebieskie ważki w Osuchu. Właściciel Starego Młyna pewnie nie czyta tego bloga ale jeśli kiedyś tu trafi to chciałabym go pozdrowić i podziekować za zdrowe podejście do życia i potajemne rozmowy o tym dlaczego nie lubimy PiS. Żona zabroniła rozmawiać o polityce z gośćmi ale czasami człowiek musi (ianczej się udusi).
Fantastyczna szarlotka (rodzynki wyjadł Simon) w zaspanej niemieckiej miejscowości Angemunde.
Konie o zachodzie słońce w Tanowie (ile siły musiałam włożyć w to, żeby nie przywieźć jednego ze słodkich szczeniaków rasy Jack Russell terrier nikt się nie dowie).

Ale najważniejsze są kolory dzikich kwiatów w zbożu. Złoto pszenicy lub owsa i rozsiane gęsto chabry, maki i margerytki. Nie ma cudowniejszego połączenia kolorów. Dziękuję rolnikom, którzy nie zabili tego chemią. Plony będą pewnie mniejsze ale ile osób uszczęśliwili za to?!

Monday 28 June 2010

Miłe złego początki

Od połowy lutego czekaliśmy na "nasze" bociany. Odkąd znalazłam kamerę bocianów w Przygodzicach co roku śledziłam losy Przygody i Dziedzica. W zeszłym roku serce pękało gdy z pięciu młodych przeżyły tylko dwa ale nikt się nie spodziewał, że ten rok będzie jeszcze gorszy. Z pięciu jaj wykluło się pięć piskląt, które potem wszystkie uległy wyziębieniu. Tak czy siak codziennie sprawdzam czy bociany czasem nie zdecydowały się na drugie podejście. Na razie nic... Natomiast w przydomowym ogródku teściów, gniazdko uwił sobie kos. Udało mi się zrobić zdjęcie jajek, a już tydzień później już nie bylo nic poza jednym zdechlątkiem. Matka musiała się bać ludzi tak blisko - uwiła gniazdko zaraz przy drzwiach garażu, gdzie ludzie się kręcą cały czas. Podejrzewam, że to samiec wybrał miejsce bo jest oswojony z ludźmi, a pani kos się to nie do końca podobało. Szkoda.
Zostało tylko zdjęcie malutkich jajeczek.

Sunday 6 June 2010

Rododendrony (i azalie)

Dzisiaj będzie kolorowo ale nie do końca frywolnie. Sezon na rododendrony powoli się kończy i zebrałam zdjęcia tychże z różnych miejsc, które zwiedziliśmy w tym roku.
Zachwycałam się ich kolorami ale nauczyłam się też, że są to bardzo samolubne i agresywne rośliny. Dowód? Jeśli kiedykolwiek znajdziecie krzak rododendronu zobaczcie co rośnie pod nimi. NIC! Absolutnie nic nie przeżyje w cieniu ich liści i kwiatów. Ponadto roślina ta rozprzestrzenia się jak szalona. Są już takie miejsca w Wielkiej Brytwannie, jak Snowdonia, gdzie ruszyły programy wyrugowywania rododendronów bo z tymi przegrywają sromotnie rodzime gatunki. Nie po raz pierwszy przybysz z daleka nie przestrzega zasad gościny. Tak się stało między innymi z szarą wiewiórką, która wygryza (dosłownie) jej rudą siostrę czy niecierpkiem gruczołowatym (himalayan balsam) i rdestowcem ostrokończystym (Japanese knotweed). W Anglii hodowla któregokolwiek z dwóch ostatnich gatunków jest zakazana i karana.  I rododendrony miały zostać tam, gdzie pierwotnie było ich miejsce, w ogrodach bogatych podróżników. I kto by pomyślał, że rośliny mogą uciec?
na szczęście w dozwolonych miejscach cieszą oko i duszę.

Sunday 23 May 2010

Walijskie zamki

Maj to dla nas po raz drugi czyli właściwie już tradycyjnie Festival dla Rolników Małorolnych czyli Smallholders Festival. Ponieważ o zwierzątkach już pisałam w zeszłym roku (choć na pewno parę zdjęć wkrótce tak czy siak tu wstawię) tym razem o tym, co widzieliśmy w drodze do i z Builth Wells. Szczególnie, że w tym roku nie padało!
Najpierw zatrzymaliśmy się w zamku Chirk koło Wrexham. I od razu powiem, że zamki w środku są nudne dla kogoś, kogo nie interesuje zbytnio historia czy malarstwo. Ja chcę zobaczyć jak dawniej ludzie jedli, gotowali, prali i tym podobne. A tego mi zabrakło. Dlatego skupiliśmy się na ogrodach.
Pyszny był ogródek ziołowy z olbrzymią angeliką, lubczykiem i całą masą lawendy. Przepiękny park z trawnikami pełnymi niebieskich leśnych dzwonków.
Ale największym hitem było dla mnie "chusteczkowe drzewo". Nie mam zielonego pojęcia jak się nazywa po polsku. Jego kwity wyglądają jak chusteczka i na wietrze, kiedy tak wszystkie powiewają to robi to niesamowite wrażenie. A mnie od razu przypomniała się historia, która niemal za każdym razem mnie porusza, chociaż historia to religijna, a ja już dawno skończylam z tą organizacją. Otóż pewien młody człowiek miał za kilka dni opuścić więzienie. Nie był pewien czy ludzie w jego wiosce będą chcieli go przyjąć spowrotem więc poprosił w liście, żeby zawiesili na drzewie przy torach chustkę, jeśli chcą, żeby wrócił. Kiedy w dniu powrotu pociąg wyjechał zza zakrętu, młody człowiek zobaczył całe drzewo obwieszone chusteczkami. Eh, jak zwykle historia mnie wzruszyła.
Ale to pewnie było dawno, kiedy wieźniowie wychodzili z tych instytucji zrehabilitowani. Były kiedyś takie czasy? W kościlnych historyjkach owszem.
A "chusteczkowe drzewo" wygląda z bliska tak:
A tak z odległości:
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Powys Castle koło Welshpool.
Fantastyczne ogrody pełne kwitnących jabłoni, pyszna kawa i ...te przerażające żywopłoty. Czy tylko ja widzę, że one powoli zbliżają się do zamku? Każdy, kto czytał Lśnienie (film nawet z Jackiem Nicholsonem już nie oddaje tego krzakowego dramatu) wie czym się kończy spacer wśród żywopłotów...

Saturday 8 May 2010

Wybory i decyzje

Anglia jeszcze przeżywa czwartkowe wybory. Mi już przeszło więc mogę delikatnie podsumować.
To było moje drugie głosowanie w lokalnych wyborach w Anglii i po raz kolejny mogę pochwalić bezstresową organizację przedwyborową czyli rejestrację i przesyłkę kart do głosowania. Nie musiałam robić absolutnie nic bo moja komisja wyborcza mnie zarejestrowała dwa lata temu i wystarczy.
Nie wszędzie jednak byo wesoło i w niektórych miejscach ludzie stali w kolejkach i nie dostali kart do głosowania bo dokładnie o godzinie 22.00 drzwi zamknięto i tyle. I przypomniała mi się historia pewnych polskich wyborów, kiedy to pan dozorca zaspał i cała Polska musiała czekać dłużej na pierwsze wyniki.
Dlaczego jednak Anglicy stali w kolejkach do urn wyborczych? Co takiego się stało, że postanowili ruszyć swoje, często opasłe ciała, i wyrazić co czują? No właśnie o to czucie chodzi. Poziom frustracji rządem Gordona Browna sięgła chyba zenitu. Kryzys niby się powoli kończy, ale wzrost przychodu narodowego o 0,1% to jeszcze nie świetlana przyszłość. Afera z wydatkami parlamentarzystów pokrywanymi przez podatników. Frustracja leniami żyjącymi z zasiłków i imigrantami zabierającymi pracę. Niebotycznie wysokie zadłużenie, które patrząc tylko na wartość finansową jest o wiele wyższe niż Grecji.
I to wszystko niestety sprawiło, że kampania wyborcza była głównie negatywna. Plakaty i ulotki nie mówiły o tym, co zrobią politycy ale dlaczego tak bardzo mają dosyć i przejedli im się Labourzyści.
Plakaty Konserwatystów wyglądały między innymi tak:
Wypuściłem 80.000 przestępców na wcześniejsze zwolnienia. Głosuj na mnie.

Wziąłem miliardy z budżetu emerytalnego. Głosuj na mnie.

I tak dalej w tym stylu o podwojeniu liczby bezrobotnych młodych ludzi itd. itp.
Ulotki niektórych kandydatów nie mówiły prawie nic o ich planach a tylo o tym jak bardzo zawiedli się na obecnym rządzie.
Wynik? W naszym regionie ponad 2000 ludzi głosowało na Brytyjską Partię Narodową (BNP - w skrócie rasiści) albo Brytyjski Partię Niezależną (UKIP - trochę mniej skrajni rasiści).
Mamy zawieszony parlament bo żadna z głównych trzech partii nie uzyskała znaczącej większości głosów. Skąd my to znamy?
Tak czy siak, miło było widzieć wreszcie flegmowatych Anglików poruszonych polityką. Czyżby polskie wpływy?
Prywatnie u nas całkiem inne, choć pewnie bardziej drastyczne wybory. Jedna z naszych trzech piękności musi odejść...(szczegóły kiedy już ostygniemy psychicznie).

Sunday 2 May 2010

Wybory, ropa cieknie a tu, panie, szybki trzeba myć

Świat oszalał. Żadne to odkrycie. Pewnie to samo mówili przechodnie, którzy po raz pierwszy widzieli pojazd jadący bez pomocy koni.
W Ameryce leje się ropa i dusi wszystko, co spotka na swojej drodze. W Polsce i w Anglii trwa kampania wyborcza. W obydwu krajach brzydka i negatywna. W Polsce chciałoby się krzyczeć: "Ciszej nad tymi trumnami". W Anglii wszystkie partie od lewa do prawa przekonują jaką porażką są rządy Labourzystów i jakie oni mają świetne plany. Wszystkim zrobią dobrze. Tylko ich wybierzecie. Wesoły grecki wujek Zorba stoi na skraju bankructwa...
Na szczęście są pewne rzeczy niezmienne. Przychodzi wiosna, a z nią wiosenne porządki. Grecja może zbankrutować, Polański może pójdzie siedzieć, a szybki trzeba umyć i tyle.

Sunday 18 April 2010

Ale jaja! czyli dlaczego czekoladę trzeba jeść szybko.

W Anglii Wielkanoc to tylko czekoladowe jaja i długi weekend bo wolny jest Wielki Piątek i poniedziałek. W tym roku dostaliśmy specjalne jaja od rodziców Simona z firmy Thornton's z naszymi imionami - moje się nie zmieściło wzdłuż i trzeba było je w poprzek pisać.
Białe jajo pochłonęliśmy w kilka minut. Natomiast ciemna czekolada czekała trochę dłużej na konsumpcję.
Za długo... Po świętach nieopatrznie zostawiłam je na kanapie, przy oknie.
Teraz jajo wygląda tak:
Wniosek? Czekoladę trzeba jeść od razu, a nie czekać na zmiłowanie.

Monday 29 March 2010

Pieczenie na Świętego Patryka

Po raz pierwszy udało nam się dotrzeć na paradę z okazji dnia Św. Patryka w Manchesterze. Jakoś nam nie dopisywało szczęście do tej pory: a to samochód się rozkraczył, a to lało. W tym roku nie popuściliśmy. Sama parada okazała się trochę smutnawa. Starsi panowie maszerujący za traktorami wyglądali jakby chcieli zapytać: Co ja tutaj robię. Powinienen być w ... (tutaj wpisz jakiekolwiek hrabstwo w Irlandii). Uśmiechnięte były tylko psy i puszyste kobiałki. Niektóre puszyste kobiałki.

Na szczęście my osłodziliśmy sobie ten dzień tradycyjnymi irlandzkimi bułeczkami - scones (czytaj: skons).  Dla znających angielski i miłośników cytuję dowcip związany z tymi bułeczkami:
What's the fastest food in the world? Scone. (ja też nie rozumiałam na początku i czytanie na głos pomaga)
Robi się je bardzo szybko więc są pyszną opcją na niedzielne śniadanie. Takie gorące, z rozstapiającym się masłem....ślinka mi leci na samą myśl.
A na scones potrzebujemy:
1,5 szklanki mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
pół łyżeczki sody
pół łyżeczki cukru pudru
30 g masła
215 g maślanki
Najpierw mieszamy składniki suche. Do tego dodajemy masło i wyrabiamy palcami aż otrzymamy konsystencje bułki tartej. Na koniec dodajemy maślankę i szybko mieszamy - nie musi być z aptekarską precyzją. Zagniatamy i rozwałkowjemy na 1,5-2 cm grubości. Wycinamy kółka - ja mam specjalną wykrawajkę do scones ale pewnie szklanka też się nada. Ta wykrawajka to był jeden z pierwszych prezentów, jakie dostałam od Simona bo mu się żaliłam, że mi się scones śnią po nocy.
Piec 12-15 minut w temperaturze 220 stopni.

Sunday 7 March 2010

Dunham Massey

W zeszłym tygodniu wybraliśmy się do posiadłości w Dunham Massey. Posiadłość to przede wszystkim ogromny park z jeleniami, około 45 budynków i ogrody. Dawniej należała do lord Stamforda a teraz do National Trust. The National Trust for Places of Historic Interest or Natural Beauty jak sama nazwa wskazuje zajmuje się ochroną i udostępnianiem zabytków historycznych i przyrody. W całej Wielkiej Brytanii jest około 300 miejsc, którymi opiekuje się National Trust i poza dawnymi posiadłościami lordów jest tam też na pryzkład rodzinny dom Johna Lennona. Odnowa zabytków nie jest tania dlatego też i zwiedzanie nie należy do najtańszych. Wypad do Dunham Massey kosztowałby nas około 25 funtów dlatego podjęliśmy męską decyzję i zostaliśmy członkami National Trust. Za niespełna 90 funtów możemy przez cały rok zwiedzać wszystkie 300 posiadłości ile nam się żywnie podoba.
To oznacza, że najbliższe 52 weekendy mamy już zapełnione, cha cha cha.
A Dunham Massey?
W domu najbardziej zainteresowała mnie kuchnia, a szczególnie kuchenka, która jest marzeniem każdej gospodyni domu o wdzięcznej nazwie Aga. Aga to bardzo znana marka w Anglii i za kuchenkę (chociaż nie powinnam używać tak zdrobniałej nazwy do tego kolosa) trzeba zapłacić około 6.000 funtów.
Poza kuchnią interesujące były też łazienki i prasowalnie.
Ale jeśli wrócimy tam znowu to dla ogrodóm i parku.
Jelenia pasą się tak blisko, że można je niemal dotknąć. Nie ma żadnego ogrodzenia bo to tak naprawdę ich terytorium.
Ale najpięknięjsze były przebiśniegi. Całe pole białych skromnych kwiatków.
Takie niepozorne z zewnątrz...
a jakie skomplikowane wnętrze. Całkiem jak kobiety. 

Wednesday 17 February 2010

Tłusty wtorek

Wcale się nie pomyliłam i chodzi mi dokładnie o tłusty wtorek, a nie czwartek. Anglicy, podobnie jak Francuzi obchodzą Tłusty Wtorek zwany tutaj Shrove Tuesday, a we Francji Mardi Gras.
Koniec popisów lingwistycznych, czas na popisy kulinarne. A w moim biurze to bardzo proste. Dlaczego?
Otóż w Tłusty Wtorek Anglicy smażą naleśniki i jedzą je polane sokiem z cytryny i posypane cukrem. Bo to czas, kiedy trzeba było takie frykasy wykorzystać przed nadchodzącym postem. Kiedy zapytałam się wczoraj koleżanki z biurka obok czy będzie smażyć wieczorem naleśniki, ta z lekkim przerażeniem powiedziała: "Oh, zapomniałam kupić ciasto na naleśniki!" Kolega z drugiego biurka zapytany dzisiaj jak mu poszło smażenie powiedział: "Poszedłem do sklepu z zamiarem kupna wszystkich składników bo chciałem sam te naleśniki smażyć. Ale przy kasie wyłożyli gotowe naleśniki, pakowane po osiem sztuk za funta to odłożyłem jajka i kupiłem gotowe. Pyszne były."
Czy ja jeszcze coś muszę dodawać? Jestem jedyna osobą w naszym biurze, a może jedną z dwóch w całym budynku, która na urodziny przynosi ciasto domowej roboty. Teraz muszę uważać bo na pierwszym piętrze ponoć pracuje nowa dziewczyna - Rosjanka. Pierwszego dnia częstowała ludzi polskimi ciastkami. Piszę "podobno" bo dla moich kochanych angielskich kolegów Rosja i Polska to jedna wielka masa za żelazną kurtyną. Już mi się dwa razy zdarzyło, że mnie zapytali czy nie mogłabym tłumaczyć rozmowy bo klient jest z Węgier. Dlatego nie ma dla nich różncy czy ciastka są polskie czy rosyjskie.
Tak czy siak, nie powinnam narzekać bo dzięki temu robię zawrotną furrorę.
I żeby już całkiem się wyróżnić zrobiłam naleśniki inne od innych - nazywają się otrębowe naleśniki ze Staffordshire albo Tunstall tortilla.
Przepis jest następujący:
Wymieszaj 225 gr otrębów (albo zmielonych płatków owsianych) z 110 gr mąki pełnoziarnistej i 112 gr białej mąki. W osobnej misce wymieszaj 1 łyżeczkę suchych drożdży (ja dałam na oko trzyrazy tyle żywych drożdży) z 820 ml ciepłej wody i mleka i łyżeczką cukru. Odczekaj aż mikstura zacznie pracować i następnie powoli mieszaj ją z suchymi składnikami. Przykryj i odstaw na godzinę, albo jeszcze lepiej na całą noc, do lodówki.
A potem już pozostaje smażenie. Ciasto jest dość gęste i ponieważ jest z otrębami nie rozprowadza się tak łątwo jak normalne. Ja wyrównywałam ciasto łyżką. Podawać najlepiej z grzybami albo bekonem i serem. Nam na słodko też smakowały.
Zdjęć nie ma bo naleśniki za szybko znikały.

Thursday 4 February 2010

Końcówka zimy

Końcówka zimy to taki czas, kiedy jeszcze nie można nic sadzić ani kopać bo ziemia jest ciągla zamarznięta. W tym roku wyjątkowo nawet w Anglii. A zimy takiej, żeby na sanki się wybrać też nie ma więc pozostaje planowanie, zamawianie nasion, dokarmianie i od czasu do czasu krótkie wypady do miejscowości ładniejszych niż Bolton. W zeszłym tygodniu postanowiliśmy powtórzyć miłą wizytę w Buxton. Buxton to miejscowość ze źródłami zdrowych wód czyli trochę taka nasza Krynica. Życie tutaj płynie spokojnie, a nawet jak głosi napis przed uzdrowiskiem śmiertelnie powolnie.
Zatwardziałym kuracjuszom żadna temperatura nie jest straszna.
W takim tempie należy się poruszać w okolicach basenów zdrojowych.
Widok z parkowego wzgórza.
A na oglądanie ptaszków wybraliśmy się już tradycyjnie do Penigton Flash. Dawnej kopalni węgla kamiennego przerobionej na miejsce, gdzie można popływać na łódkach i poobserwować ptaki. Może to pomysł dla upadających polskich kopalni?
Rudzik
Potrzos (z rodziny wróblowatych, co widać)
Pan i pani gil
A to już powszechnie znane łabędzie i gęś kanadyjska