Saturday 31 January 2009

Lekkie życie balonów

Pojawiły się nagle i znikąd. Popychane lekko wiatrem, przeszły na drugą stronę ulicy, nie przejmując się przepisami drogowymi. Posuwistym krokiem zbliżyły się do Simona. Szepnęły mu coś na ucho i...
... chichocząc zniknęły za rogiem. Nigdy się nie dowiedziałam, co powiedziały Simonowi. Szkoda bo balony myślą lekko i jasno, takie wieczne dzieci.

Sunday 18 January 2009

Obstawiajcie dzieci, obstawiajcie

Jeśli grób bez krzyża ale z Kubusiem Puchatkiem tylko obudził mojego moherowego bereta to doświadczenie, które za chwilę opiszę sprawiło, że ten mały człowieczek zapiszczał. Do dziś nie jestem pewna co o tym myśleć.
Rzecz z zewnąrz wygląda bardzo niewinnie. Raz na jakiś czas (najprawdopodobniej zależy to od potrzeb szkoły) Trójka Klasowa zwana tutaj governors organizuje w lokalnym klubie imprezę pod nazwą Race Night. Zabawa jest głównie dla dzieci ale dorośli również się nie nudzą. Rzecz się dzieje w klubie katolickim (o klubach więcej było więc nie będę wchodzić w szczegóły) rzut beretem od naszego domu. Klub jest pod wezwaniem świętego Grzegorza i ponieważ jest to słynny budynek z serialu komediowego Phoenix Nights postanowiliśmy wreszcie zobaczyć go od środka. Kumpela kumpeli, która jest w trójce klasowej pomogła nam dostać bilety. Szczerze mowiąc ponieważ ta kumpela jest mamą zastępczą to mieliśmy alibi przy okazji załatwione.
Bilety kupione, zajmujemy miejsce i pozostałe reguły gry są dokładnie jak przy obstawianiu meczów w zakłądzie bukmacherskim. Tylko stawki niższe. Ponieważ zabawa jest dla dzieci to, żeby było wesoło są wyścigi świń i psówa, a nie tylko koni. Wyścigi są autentyczne tylko sprzed dobrych kilku miesięcy. Są na tyle stare, żeby nikt nie znał wyników. Nawet najbardziej uzależniony gracz nie zna wyników wszystkich wyścigów na całym świecie więc ryzyko jest znikome. A poza operatorem nikt wcześniej nie wie, które wyścigi będą wyświetlane.

I z czym mam problem można zapytać.
Ano obawiam się, że takie wczesne zaszczepianie dzieciom radości z obstawiania może później powodować, że one nie będą widzieć w tym nic złego. A może właśnie lepiej jeśli wcześniej się z tym zetkną i nauczą kiedy odejść od stołu? I oczywiście wszystko jest dla ludzi i gry i lotto itd. Ale jakoś uwiera mnie to. Może dlatego, że widzę jak w bidnym Farnworth ludzie przepuszczają zasiłki i zapomogi na wyścigach konnych i innych.
A mojemu moherowemu beretowi nie podoba się krzyż nad barem. Nie podoba mi się mieszanie alkoholu z religią chociaż sam Jezus rozmnażał wino w Kanie Galilejskiej. Na szczęście to wszystko moje i tylko moje problemy. Dzieciaki generalnie bawiły się świetnie bo poza wyścigami była teletombola i nadziewana ciasto z ziemniakami i groszek purée. Ah ta brytyjska kuchnia :-)

Monday 5 January 2009

Sylwestrowe szwędanie się po górach i łąkach

Gdyby mi ktoś powiedział, że takie miejsce istnieje w Polsce to bym się zdziwiła. Gdyby mi ktoś powiedział, że takie miejsca i tacy ludzie są jeszcze w Anglii to bym wyśmiała bo za stara jestem na takie bajki. A jednak. Taki optymistyczny początek roku bardzo dobrze nam zrobił.
Chcieliśmy z dala od fajerwerków i wystrzałów petard, pijanych par, szumu autostrady i tym podobnych hałasów. I dlatego zaklepaliśmy sobie trzy noclegi w pensjonacie w Lake District czyli w takich niższych Tatrach. Muszę przyznać, że nie brałam tych gór poważnie bo jak można z respektem traktować najwyższy szczyt ledwo osiągający 1000 m.n.p.m. (Scafell Pike 978 m.n.p.m.).Odszczekuję wszystko, co powiedziałam do tej pory o tych „pagórkach” i szalenie się cieszę, że są jeszcze takie miejsca jak Winton czy Kirkby Stephen.
Zaczęło się źle bo właścicielka pensjonatu się rozchorowała. Jednak pani się postarała i poleciła nam koleżankę 10 km dalej. Potem był poważny wypadek na autostradzie, który uniemożliwił nam dotarcie na miejsce zanim właścicielka wybrała się na sylwestrową zabawę. Takie problemy to jednak nie problemy w Winton. Janet (bo tak ma na imię właścicielka) zostawiła klucz do jej domu w kamieniu przy drzwiach (specjalny kamień z wydrążoną szufladką na klucz). To było zdziwinie pierwsze ale nie ostatnie i nie największe.
Zrzuciliśmy tobołki i oczywiście wyruszyliśmy do pobliskiego pubu. Usiedliśmy przy ognisku i zagraliśmy kilka partyjek domino. Po jakimś czasie dołączyły się do nas dwie dziewczyny. Gość stojący za barem miał rastamańskie dredy i grał muzykę od Sasa do lasa. Nawet Cztery Pory Roku Vivaldiego się pojawiły wywołując oczywiście dyskusję, która to pora roku. Kiedy jednak barman wyciągnął zza lady swoją robótkę szydełkową obydwoje pomyśleliśmy, że to sen.
Pierwszego stycznia byliśmy na szlaku i dopiero kolejnego dnia spotkały nas kolejne dwa zdumienia. Janet wystawiła przed domem znak, że sprzedaje jajka. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie wystawiła jednocześnie jajek i ... miseczki na zapłatę. Natomiast po drugiej stronie ulicy zaobserwowaliśmy mleczarza, który spod drzwi zabrał butelki i pozostawioną opłatę za mleko, a zostawił mleko i wydał resztę. Ja pamiętam jak trzeba było nasłuchiwać odgłosów mleczarza, żeby zdążyć przed sąsiadem, kiedy mieszkaliśmy jeszcze na Śląsku.
Góry przepiękne i tak jak powiedziałam zwracam szacunek. Liczba metrów nie jest ważna. Góry w Lake District są dziksze. Nie ma wyciągów krzesełkowych i schroniska na szczycie, gdzie można się ogrzać. Nie ma kolorowych oznakowań szlaków i trzeba mieć ze soba porządną mapę i kompas. I cierpliwość bo czasami trzeba pokonać "przeszkody" postawione przez rolników. Warto było się trochę spocić i nawet zaliczyć zjazd na oblodzonych ścieżkach, który będę wspominać jeszcze przez jakiś czas za każdym razem, kiedy siadam. Na zakończenie jeszcze jeden miły akcent. Janet wysłała nam smsa, żeby zapytać się czy dojechaliśmy do domu bezpiecznie.
Coś czuję, że jeszcze wrócimy do jej pensjonatu, domowej roboty masła i dżemu i szydełkującego barmana.