Zbieramy ogórki, które nam w tym roku obrodziły, jakby chciały mi wynagrodzić zeszłoroczną porażkę. Słoje ładnie zamknięte czekają na swoją kolej.
I skoro tak kuchennie się zrobiło to umieszczam zaległy przepis na jeden z moich ulubionych deserów. W Polsce go nigdy nie robiłam ale skłamałabym gdybym powiedziała, że jest w kraju-raju nieznany.
Ale najpierw dwa słowa rozgrzewki. A właściwie to pytanie na rozgrzewkę. W cieście drożdżowym z owocami którą część lubicie najbardziej? Bo ja owoce i kruszonkę.
I to ciasto/deser jest właśnie takim połączeniem kruszonki i owoców.
Przepis jest prosty, bo w kuchni jak w miłości – powinno być prosto i bez lawirowania.
A leci to tak:
Owoce pokroić w kostkę albo po prostu mniejsze cząstki. Ja uwielbiam rabarbar ale dowolne kombinacje agrestu, jabłek, jeżyn, śliwek i innych są jak najbardziej dopuszczalne. Pokrojone owoce można skropić sokiem z cytryny ale na pewno trzeba przysypać 75 gramami cukru. Nie wspomniałam, że te owoce to powinny siedzieć w żaroodpornym naczyniu. Ile? Ja daję na oko, tak żeby była połowa naczynia. Bo w kuchni jak w miłości trzeba się czasami dać ponieść i nie można być zbyt wyrachowanym.
Wkładamy rzecz całą do piekarnika nagrzanego do 170 stopni na 20 minut. Niech owoce zmiękną. W tak zwanym międzyczasie łączymy: 100 gram mąki, 50 gram płatków śniadaniowych. W tą suchą mieszankę wcieramy 75 gram masła. I żadnej margaryny, która podobno się różni tylko jedną molekułą od plastyku! Bo w kuchni jak w miłości liczy się tylko autentyczny produkt.
I na koniec dodajemy 50 gram cukru do całej mieszanki. Jeśli już minęło 20 minut to wyjmujemy owoce, układamy kruszonkę na wierzch i całość znowu wkładamy do piekarnika na 25 minut.
Jak już cierpliwie odczekaliśmy swoje, bo w kuchni jak w miłości czasami trzeba być cierpliwym, można nakładać wielką łychą i podawać z jogurtem albo śmietaną albo custard czyli angielskim sosem budyniowym. Nie wiem jak go nazwać więc umówmy się, że jest to sos budyniowy. Chociaż ja budyniu nie lubię.
3 comments:
Dobrze, ze doczytalam do konca, bo juz sie przestraszylam, ze bidnie sie zrobilo o zoledzie zajadacie ;)))
Przepis sprawdze, wyglada apetycznie.A co z ta miloscia?Jakos malo jej w tym zapisie.Podobno szczescie to tylko ten moment, kiedy czujemy sie szczesliwi, reszta to proza zycia :)))
Nie wiem co mnie tak z tymi miłosnymi przytykami wzięło. Ładną mamy jesień i pewnie dlatego. Zrobiło się miło, ciepło, kolorowo. Tak jak lubię. Anglicy nazywają to Indian Summer ale dla mnie to zawsze będzie moja ulubiona Polska Złota Jesień.
A z tymi żołędziami to bym się nie śmiała. Recesja idzie, kolejny bank znacjonalizowany. Oj, jeszcze nam się wody w tyłki naleje jak mawiali rodziciele cha cha cha.
Post a Comment