Szczęśliwego Nowego Roku!
Sunday, 28 December 2008
I jeszcze jedno ciacho
Wiem, zdjęcie nie bardzo ale w pośpiechu robione bo nóż już wisiał nad tym ciachem. A za chwilę będzie Nowy Rok i o czym innym przyjdzie mi pisać.
Tuesday, 23 December 2008
Wszystkiego najsłodszego
Myślał indyk o niedzieli... Indyk ładnie się wpisuje w świąteczną tradycję w Anglii ale dla mnie oznacze to tyle, że zanim sie obejrzałam już jest wigilia Wigilii, indyk mi się do piekarnika nie zmieści, a porządki są w lesie. Na szczęście ten wielki ptak to nie moja para kaloszy, albo jak mawiają Anglicy nie moja filiżanka herbaty. A porządki nie zając i jutro też będzie co sprzątać.
Mam cichą nadzieję, że w styczniu będzie więcej czasu i uda mi się powspominać pyszne niemieckie kiełbaski z Trewiru, pożalić na pustawe sposoby obchodzenia świąt Bożego Narodzenia w Anglii i pewnie dorzucić kamyk do ogródka tutejszej służby zdrowia. Chociaż tak po cichu to mam nadzieję, że będą same pochwały.
Póki co, chwalę się moim pierwszym "christmasowym" ciastem. Całkowicie nie dla mnie bo typowo świateczne angielskie ciasto to kilo rodzynek, kilo koryntek i kilo innych suszonych zdechłych much, zalanych rumem i sherry, przykrytych marcepanem w stosunku 1:1 czyli ile waży ciasto tyle marcepanu na obłożenie. Ale zabawa przez ostatnie 5 tygodni na zajęciach była przednia więc i tak bilans jest korzystny. Mikołaj w środku jest całkowicie jadalny i proces jego tworzenia pozwala spalić tyle samo kalorii, co trening żołnierzy w brazylijskiej dżungli. Ciekawe kto będzie miał wystarczająco żołnierskiej odwagi, żeby go pokroić.
Wesołych i Słodkich Świąt!
Thursday, 4 December 2008
Polska język - trudna język
Ktoś mądry przede mną powiedział, że tłumaczenie jak kobieta: wierne nie jest piękne, a piękne nie jest wierne. To poniżej to kategoria sama w sobie - tłumaczenia, dzięki którym człowiek się uśmiecha nawet w pochmurny dzień.Ponieważ zdjęcie niewyraźne, dlatego dla dociekliwych podaję wersję oryginalną: "Members only fishing. No fish to be taken or killed".
Anglicy porozwieszaja pewnie takie ulotki przy każdym zbiorniku wodnym wystraszeni, że Polacy im z okazji świąt wszystkie ryby wyłowią i usmażą.
Anglicy porozwieszaja pewnie takie ulotki przy każdym zbiorniku wodnym wystraszeni, że Polacy im z okazji świąt wszystkie ryby wyłowią i usmażą.
Monday, 17 November 2008
Miodobranie
Zaczyna się oczywiście od pszczół. Mówić można o nich długo bo to niesamowite istotki są. Żeby wiedzieć jeszcze więcej i dorównać meżowi kupiłam nawet książkę, "Polubić pszczoły", i chociaż autorzy pewnie nigdy na żadne blogi nie zaglądają to może ktoś im doniesie, że ich książka jest tak ciężkostrawna jak dzieła zebrane Lenina. Jest nieprzyjazna jak sztuczny miód i chociaż nigdy nie poddaję się i czytam każdą książkę do końca to w tym przypadku musiałam wziąć urlop i odłożyć ją na kilka tygodni. Jeśli ktoś chce polubić pszczoły to niech szerokim łukiem omija tę książkę.
Potem jest już tylko bardzo lepko. Pomimo ochronnych fartuchów i fachowego sprzetu miód niemal unosi się w powietrzu.
Zdrapujemy wosk specjalnym grzebykiem,
Ramki wkładamy do wirnika. I pozwalamy mu się kręcić.
Dziesięć minut później odkręcamy zawór i pozwalamy miodzikowi płynąć cichutko wprost do wiaderka.
Potem jeszcze ze dwa razy przecedzamy miód, żeby nie było w nch wosku i pszczelich nóżek i do słoików.
Do pierników i ciasta "ciepanego" będzie jak znalazł.
Potem jest już tylko bardzo lepko. Pomimo ochronnych fartuchów i fachowego sprzetu miód niemal unosi się w powietrzu.
Zdrapujemy wosk specjalnym grzebykiem,
Ramki wkładamy do wirnika. I pozwalamy mu się kręcić.
Dziesięć minut później odkręcamy zawór i pozwalamy miodzikowi płynąć cichutko wprost do wiaderka.
Potem jeszcze ze dwa razy przecedzamy miód, żeby nie było w nch wosku i pszczelich nóżek i do słoików.
Do pierników i ciasta "ciepanego" będzie jak znalazł.
Wednesday, 12 November 2008
Błoto widzę wszędzie
Ważna lekcja dla chodzących po wrzosowiskach - zawsze zabieraj ze sobą gumiaki albo przynajmniej ochraniacze. Błota jest po kolana, albo jak powiedziałaby Wanda Rutkiewicz po jaja. Czasami jednak w nagrodę za odwagę wyjścia na spacer w deszczową pogodę dostajemy taki ładny widoczek. Oczywiście w naturze tęcza była jeszcze ładniejsza.
Sunday, 2 November 2008
Polaków brytyjska schizofrenia
Powinnam się cieszyć bo cmentarze puste i nikt nie sprzedaje balonów i bożej skórki przy każdej bramie. Autobusy nie są zapchane do granic możliwości , a ludzie, którzy przed chwilą zamyśleni i zadumani stali nad grobami bliskich nie wpychają mi łokcia pod żebra.
A jednak szkoda, że nie można wieczorem ogladąć tysięcy zapalonych zniczy z oddali.
Żeby jednak tradycji stało się zadość poszliśmy na pobliski cmentarz. Pusty i zimny. Nie ma ani jednej świeczki.
Są za to groby takie jak ten poniżej.
Najpierw moherowy beret we mnie nadął się i oburzył. Ale potem zobaczyłam jak najprawdopodobniej mama tego chłopca dotyka jego zdjęcia i pomyślałam sobie, że jestem pewnie ostatnią osobą, która ma prawo cokolwiek oceniać. A groby tylko po części stawiane są zmarłym. A może wcale nie są stawiane z myślą o nich. Jeśli rodzice chcą pamiętać swojego syna jako przyjaciela Kubusia Puchatka to czemu nie. Dziwne, ze nie ma na grobie krzyża chociaż to katolicki cmentarz. Z piątej strony czasami mam wrażenie, że ludzie tutaj częściej dekorują miejsca, gdzie zmarli odeszli (drzewa, słupy itd) niż groby.
Natomiast dzień wcześniej postanowiłam wypróbować tej obrzydliwej pogańskiej tradycji zwanej Halloween. Nie byłam na balu przebierańców ale upikłam wiedźminowe paluszki. Na drugi dzień okazało się, że "paznokcie" odpadają. Dlatego domowej roboty dżemem przyklejalismy je jak tipsy. Przypadek sprawił, że efekt jest jeszcze koszmarniejszy. Ktoś zamawiał paluszki?
Sunday, 26 October 2008
Pierwsze ciasto
Od kilku tygodni chodzę na kurs dekoracji ciast. Raz w tygodniu ze dwadzieścia kobiałek spotyka się w boltońskim kolegium, że wspólne coś słodkiego upiększyć. Czasami dochodzę do wniosku, że moje ciasta nie są tak nudne jak brytyjskie "Victoria sandwich" (czyli po prostu biszkopt) i nie potrzebują dekoracji ale kiedy później oglądam cudowne cukrowe kwiaty robione przez bardziej zaawansowane kolezanki to zmieniam zdanie. Czasami jest zabawnie, kiedy dziesięć babek miesza polewę cukrową i co chwilę któraś sprawdza czy już jest dobra, podnosi odrobinę na łyżce i pyta koleżanki: "Myślisz, że już jest wystarczająco sztywne?" (po polsku ten dowcip nie do końca działa bo mamy coś czego oni nie mają czyli trzy rodzaje rzeczowników ale wszyscy się domyślają do czego piję).
Nasza nauczycielka jest Irlandką więc rozsądną kobietą. Często pokazuje jak zrobić coś taniej bez potrzeby kupowania drogiego i specjalistycznego sprzętu. To nie przeszkodziło co pilniejszym uczennicom polecieć po drugich zajęciach do sklepu, przepuścić tam kilkadziesiąt funciaków, wpakować to w profesjonalne wielkie pudła na narzędzia na kółkach i tak się pojawić na trzecich zajęciach. Pomyślałam, że pomyliłam klasy jak zobaczyłam jak wjeżdżają. Czy to na pewno zajęcia ze zdobienia ciast czy może hydraulika dla zaawansowanych?
W zeszły czwartek zakończyłyśmy pierwszy semestr. Zwieńczeniem było ciasto migdałowe z czereśniami zdobione na modłę albo Hallowe'en (taka jest poprawna i zapomniania pisownia tego wyrazu) albo Guy Fawkes (katolik, który probował wysadzić protestancki parlament). Ciasto ok ale obydwa święta kompletnie mi obce. Dlatego popełniłam barbarzyństwo i na moim cieście pojawił się dekoracje dotyczące obydwu. Poza tym ciasta nie mrożę, żeby było gotowe na 31 października albo 5 listopada. My zrobiliśmy z ciastem to, do czego zostało stworzone: zjedliśmy je. Zdjęcie i marcepanowe dekoracje to wszystko, co z niego zostało.
Sunday, 12 October 2008
Dożynki
Trochę na wyrost nazwałam ten dzień dożynkami ale chyba lepszego określenia nie znajdę.
Z tańców ludowych byli tylko tancerze Morrisowi czyli kilku leciwych panów tańczących z dzwoneczkami na butach i kijami w ręku. Ale o tym już było więc nie ma się co powtarzać.
Z tańców ludowych byli tylko tancerze Morrisowi czyli kilku leciwych panów tańczących z dzwoneczkami na butach i kijami w ręku. Ale o tym już było więc nie ma się co powtarzać.
Na tego typu imprezach w Anglii nie ma niestety kaszanki i kiszonych ogórków ale są stare zdjęcia regionu, gdzie starsi mieszkańcy mogą sobie z łezką w oku powspominać i ...wyścigi fretek dla młodszych. Zdjęcia fretek nie mam bo biegały biedaczki w tunelach. Dzieciaki mogły też zobaczyć jak pracuje koń pociągowy. Koń prawdziwy więc pewnie niektórzy po raz pierwszy mieli okazję zobaczyć żywego konia. I nie mówię tu tylko o małych dzieciach bo ostatnio (dorosła) koleżanka z pracy doprowadziła mnie do łez. Kiedy jej powiedziałam, że jednym z marzeń Simona jest posiadanie traktora i i małego poletka ziemi do obrabiania odpowiedziała: Rolnik w Anglii? Ja myślałam, że tu jest za zimno na takie rzeczy". No i jak tu jej nie uściskać? Uściskać tak mocno, żeby cały McDonald's, który zatruwa jej mózg uszedł z organizmu.
Co poza tym jest na dożynkach? Jest pan, który piłą tarczową wyrabia krzesła drzewiane i pan robiący krzesła wiklinowe.
Mnie jednak zawsze przyciągają panie od robótek. Pierwsza koronkarka akurat robiła guziki więc dostaliśmy darmową lekcję robienia wełnianych guzików.Druga pani robiła koronkę na czułenkach. Oczywiście według niej ta metoda jet prosta i bardziej skomplikowane wzory robi się z na dwustu czułenkach ale ja dalej nie wiem jak to się robi. Kiedy chciałam dotknąć pani kulturalnie ale stanowczo mnie upomniała, że nitka jest powlekana srebrem i moje dotykanie złuszcza tę powłokę.
Ta technika nazywa się po angielsku bobbin lace a drewniane czułenka to bobbins.
Niektórzy jednak postanowili trudną technikę koronkarską zacząć od podstaw czyli prawidłowego dopasowania odpowiednich okularów:
Wednesday, 24 September 2008
Jesienne kucharzenie
Nie odkryję Ameryki jeśli powiem, że nadeszła jesień. Ogrzewania jeszcze nie włączyliśmy ale pewnie już za tydzień lub dwa zaczniemy grzać.
Zbieramy ogórki, które nam w tym roku obrodziły, jakby chciały mi wynagrodzić zeszłoroczną porażkę. Słoje ładnie zamknięte czekają na swoją kolej. Późna odmiana malin skończy w nalewce. Spirytus musieliśmy przywieźć z Polski bo w Anglii prędzej uwierzą w Świętego Mikołaja niż to, że alkohol może być tak mocny. Z grzybami jest marnie i tylko raz udało nam się zebrać kilka i zrobić sos do niedzielnego obiadu. Obiadu ze szczyptą niepewności czy to na pewno był koźlarz czy może borowik szatan.
I skoro tak kuchennie się zrobiło to umieszczam zaległy przepis na jeden z moich ulubionych deserów. W Polsce go nigdy nie robiłam ale skłamałabym gdybym powiedziała, że jest w kraju-raju nieznany.
Ale najpierw dwa słowa rozgrzewki. A właściwie to pytanie na rozgrzewkę. W cieście drożdżowym z owocami którą część lubicie najbardziej? Bo ja owoce i kruszonkę.
I to ciasto/deser jest właśnie takim połączeniem kruszonki i owoców.
Przepis jest prosty, bo w kuchni jak w miłości – powinno być prosto i bez lawirowania.
A leci to tak:
Owoce pokroić w kostkę albo po prostu mniejsze cząstki. Ja uwielbiam rabarbar ale dowolne kombinacje agrestu, jabłek, jeżyn, śliwek i innych są jak najbardziej dopuszczalne. Pokrojone owoce można skropić sokiem z cytryny ale na pewno trzeba przysypać 75 gramami cukru. Nie wspomniałam, że te owoce to powinny siedzieć w żaroodpornym naczyniu. Ile? Ja daję na oko, tak żeby była połowa naczynia. Bo w kuchni jak w miłości trzeba się czasami dać ponieść i nie można być zbyt wyrachowanym.
Wkładamy rzecz całą do piekarnika nagrzanego do 170 stopni na 20 minut. Niech owoce zmiękną. W tak zwanym międzyczasie łączymy: 100 gram mąki, 50 gram płatków śniadaniowych. W tą suchą mieszankę wcieramy 75 gram masła. I żadnej margaryny, która podobno się różni tylko jedną molekułą od plastyku! Bo w kuchni jak w miłości liczy się tylko autentyczny produkt.
I na koniec dodajemy 50 gram cukru do całej mieszanki. Jeśli już minęło 20 minut to wyjmujemy owoce, układamy kruszonkę na wierzch i całość znowu wkładamy do piekarnika na 25 minut.
Jak już cierpliwie odczekaliśmy swoje, bo w kuchni jak w miłości czasami trzeba być cierpliwym, można nakładać wielką łychą i podawać z jogurtem albo śmietaną albo custard czyli angielskim sosem budyniowym. Nie wiem jak go nazwać więc umówmy się, że jest to sos budyniowy. Chociaż ja budyniu nie lubię. A co z tą miłością? Ano skomplikowana jest, a do serca to przez żołądek jak każda mądra kobiałka wie.
Zbieramy ogórki, które nam w tym roku obrodziły, jakby chciały mi wynagrodzić zeszłoroczną porażkę. Słoje ładnie zamknięte czekają na swoją kolej. Późna odmiana malin skończy w nalewce. Spirytus musieliśmy przywieźć z Polski bo w Anglii prędzej uwierzą w Świętego Mikołaja niż to, że alkohol może być tak mocny. Z grzybami jest marnie i tylko raz udało nam się zebrać kilka i zrobić sos do niedzielnego obiadu. Obiadu ze szczyptą niepewności czy to na pewno był koźlarz czy może borowik szatan.
I skoro tak kuchennie się zrobiło to umieszczam zaległy przepis na jeden z moich ulubionych deserów. W Polsce go nigdy nie robiłam ale skłamałabym gdybym powiedziała, że jest w kraju-raju nieznany.
Ale najpierw dwa słowa rozgrzewki. A właściwie to pytanie na rozgrzewkę. W cieście drożdżowym z owocami którą część lubicie najbardziej? Bo ja owoce i kruszonkę.
I to ciasto/deser jest właśnie takim połączeniem kruszonki i owoców.
Przepis jest prosty, bo w kuchni jak w miłości – powinno być prosto i bez lawirowania.
A leci to tak:
Owoce pokroić w kostkę albo po prostu mniejsze cząstki. Ja uwielbiam rabarbar ale dowolne kombinacje agrestu, jabłek, jeżyn, śliwek i innych są jak najbardziej dopuszczalne. Pokrojone owoce można skropić sokiem z cytryny ale na pewno trzeba przysypać 75 gramami cukru. Nie wspomniałam, że te owoce to powinny siedzieć w żaroodpornym naczyniu. Ile? Ja daję na oko, tak żeby była połowa naczynia. Bo w kuchni jak w miłości trzeba się czasami dać ponieść i nie można być zbyt wyrachowanym.
Wkładamy rzecz całą do piekarnika nagrzanego do 170 stopni na 20 minut. Niech owoce zmiękną. W tak zwanym międzyczasie łączymy: 100 gram mąki, 50 gram płatków śniadaniowych. W tą suchą mieszankę wcieramy 75 gram masła. I żadnej margaryny, która podobno się różni tylko jedną molekułą od plastyku! Bo w kuchni jak w miłości liczy się tylko autentyczny produkt.
I na koniec dodajemy 50 gram cukru do całej mieszanki. Jeśli już minęło 20 minut to wyjmujemy owoce, układamy kruszonkę na wierzch i całość znowu wkładamy do piekarnika na 25 minut.
Jak już cierpliwie odczekaliśmy swoje, bo w kuchni jak w miłości czasami trzeba być cierpliwym, można nakładać wielką łychą i podawać z jogurtem albo śmietaną albo custard czyli angielskim sosem budyniowym. Nie wiem jak go nazwać więc umówmy się, że jest to sos budyniowy. Chociaż ja budyniu nie lubię. A co z tą miłością? Ano skomplikowana jest, a do serca to przez żołądek jak każda mądra kobiałka wie.
Tuesday, 16 September 2008
Koniec świata
Stephen Hawking i kilku panów z uniwersytetów róznych postanowiło sprawdzić jak to było gdy jeszcze nic nie było. Stworzyli maszynę, która tak naprawde jest tunelem na 27 kilometrów, zmrozili ją i wpuścili w obieg dwie cząsteczki. Cząsteczki najpierw sobie krążyły, żeby po jakimś czasie być nakierowane na siebie nawzajem i spowodować wielkie bum. Wielkie bum, a przy okazji być może i jakaś czarna dziura powstanie i wchłonie nas.
Z zapartym tchem słuchałam relacji na żywo ze Szwajcarii i czekałam na kolejny początek albo pierwszy koniec świata.
Dzisiaj minęło kilka dni od eksperymentu i jeśli powstała czarna dziura, która nas wchłonęła to muszę z rozczarowniem powiedzieć, że w carnej dziurze żyje się dokładnie tak samo jak na ziemi. Nie było korków szampana i nie było wielkiej paniki choć być może kilka księży się oburzyło, że naukowcy się bawią w pana Boga i marzy im się znalezienie boskiej cząsteczki.
Ale jest spokojnie i nadal się kręci jak powiedział Galileusz. Niezbyt wiele osób się przejęło całym eksperymentem. Dlaczego?
Bo koniec świata to każdy ma swój. Osobisty i prywatny. Dla każdego inna chwila jest końcem świata. Czasami może nawet nie zdajemy sobie sprawy, że już nas nie ma. W Polsce w dniu eksperymentu ważniejsza była afera doktora G. W Wielkiej Brytanii, niestety jak co dzień ktoś kogoś pobił lub zabił. W Londynie już nie wiedzą co robić, żeby zatrzymać straszne statystyki mówiące, że już blisko 30 nastolatków zostało w tym roku zadźganych. Zadźganych nożem. Dorosłych, którzy giną od pobicia i noża i broni palnej to pewnie nikt nie jest w stanie policzyć. Głośna sprawa dotyczyła Garry’ego Newlove’a (takie ładne nazwisko). Banda rozbrykanych huliganów postanowiła zabawić się koparką na jego posesji. Kiedy wyszedł, żeby ich upomnieć pobili go tak bardzo, że Garry zmarł. Dlaczego?
Na klubie obok naszego domu (klubie tak na marginesie słynnego z brytyjskiego serialu komediowego „Phoenix Nights”) pojawiła się prosta odpowiedź na to pytanie: Młodzi ludzie się najnormalniej w świecie nudzą. I dopóki będą się nudzić dopóty nie pomogą kamery, ogrodzenia, specjalne „rozpraszacze” młodzieży czyli urządzenia produkujące dźwięki, których młode ucho nie znosi i które pomagają przegonić młodzież sprzed sklepu. Chociaż w tym przypadku nie wiem dlaczego po prostu nie grają muzyki klasycznej – byłoby równie skutecznie. A koniec świata? Każdy ma swój. Garry’ego zakończył się pewnego wieczoru na jego podwórku.
Mądry Czesław Miłosz już dawno temu wiedział, że innego końca świata nie będzie.
Dopisane 24 września. Życie dopisało epilog do historii o maszynie naukowców. Otóż maszyna się była zepsuła. Kolejne uruchomienie planowane jest na wiosnę 2009. Eh...a tyle było szumu.
Z zapartym tchem słuchałam relacji na żywo ze Szwajcarii i czekałam na kolejny początek albo pierwszy koniec świata.
Dzisiaj minęło kilka dni od eksperymentu i jeśli powstała czarna dziura, która nas wchłonęła to muszę z rozczarowniem powiedzieć, że w carnej dziurze żyje się dokładnie tak samo jak na ziemi. Nie było korków szampana i nie było wielkiej paniki choć być może kilka księży się oburzyło, że naukowcy się bawią w pana Boga i marzy im się znalezienie boskiej cząsteczki.
Ale jest spokojnie i nadal się kręci jak powiedział Galileusz. Niezbyt wiele osób się przejęło całym eksperymentem. Dlaczego?
Bo koniec świata to każdy ma swój. Osobisty i prywatny. Dla każdego inna chwila jest końcem świata. Czasami może nawet nie zdajemy sobie sprawy, że już nas nie ma. W Polsce w dniu eksperymentu ważniejsza była afera doktora G. W Wielkiej Brytanii, niestety jak co dzień ktoś kogoś pobił lub zabił. W Londynie już nie wiedzą co robić, żeby zatrzymać straszne statystyki mówiące, że już blisko 30 nastolatków zostało w tym roku zadźganych. Zadźganych nożem. Dorosłych, którzy giną od pobicia i noża i broni palnej to pewnie nikt nie jest w stanie policzyć. Głośna sprawa dotyczyła Garry’ego Newlove’a (takie ładne nazwisko). Banda rozbrykanych huliganów postanowiła zabawić się koparką na jego posesji. Kiedy wyszedł, żeby ich upomnieć pobili go tak bardzo, że Garry zmarł. Dlaczego?
Na klubie obok naszego domu (klubie tak na marginesie słynnego z brytyjskiego serialu komediowego „Phoenix Nights”) pojawiła się prosta odpowiedź na to pytanie: Młodzi ludzie się najnormalniej w świecie nudzą. I dopóki będą się nudzić dopóty nie pomogą kamery, ogrodzenia, specjalne „rozpraszacze” młodzieży czyli urządzenia produkujące dźwięki, których młode ucho nie znosi i które pomagają przegonić młodzież sprzed sklepu. Chociaż w tym przypadku nie wiem dlaczego po prostu nie grają muzyki klasycznej – byłoby równie skutecznie. A koniec świata? Każdy ma swój. Garry’ego zakończył się pewnego wieczoru na jego podwórku.
Mądry Czesław Miłosz już dawno temu wiedział, że innego końca świata nie będzie.
Dopisane 24 września. Życie dopisało epilog do historii o maszynie naukowców. Otóż maszyna się była zepsuła. Kolejne uruchomienie planowane jest na wiosnę 2009. Eh...a tyle było szumu.
Monday, 11 August 2008
Rozkwieceni Anglicy
Lato to poza sezonem deszczów również czas wystaw kwiatowych. W tym roku nie załapaliśmy się na wielką wystawę rolniczą, którą odwołano z powodu deszczów ale mam na szczęście dostęp do ogródka teściowej z takimi liliami jak te.
Po deszczu po prostu nie można się im oprzeć.
Tuesday, 29 July 2008
Chwilowe lenistwo
Zrobiło się ciepło. Nawet bardzo ciepło. Zmieniłam pracę i może teraz z dystansu napiszę więcej o walce z bezdomnością i przemocą w rodzinie w Wielkiej Brytwannie. A kiedy wrócę do kraju zajmę się rewolucją w mieszkalnictwie socjalnym.
A póki co korzystam ze słońca i zbieram jagody i maliny. Chodząc po tutejszych lasach i łąkach można odnieść wrażenie, że nikt tutaj nie jest zainteresowany zbieraniem owoców lasu. Czyżby aż takie lenistwo? A może kojarzy im się to z latami powojennymi, kiedy bieda skrzeczała i trzeba było to robić? I teraz już nie muszą więc tego nie robią? Drugi argument raczej odpada - ile z tych leni pamięta czasy powojenne? Rozumiem nawet jeśli się nie zgadzam. Bo szkoda, że brytyjskie dzieci zapominają, że frytki są robione z ziemniaków. Przeprowadzono ostatnio badania wśród dzieci, maące sprawdzić jak daleko oddaliły się one od natury. Tylko jeden dzieciak na dziesięcioro potrafił rozpoznać liść dębu i nazwać srokę. Za to dziewiątka z dziesięciu potrafiła nazwać wszystkich bohaterów Star Wars.
Dorośli zresztą nie są często lepsi. W końcu skądś te dzieciaki to mają. Kiedy w poniedziałek pytamy się wzajemnie w biurze jak nam minął weekend, moje zbieranie I JEDZENIE bo to jest najbardziej szokujące, tego co znaleźliśmy w lesie brzmi bardzo egzotycznie.
Jak zacznie się sezon na grzyby to mi nie uwierzą, że takie rzeczy się je.
Ale ja też jako emigrant musiałam się kilku rzeczy nauczyć na obczyźnie jeśli chodzi o zbieractwo i łowiectwo. Jeziora i stawy i pola i łąki prawie zawsze należą do kogoś. A zatem, żeby łowić ryby trzeba mieć zawsze pozwolenie, a złowioną rybę wrzucamy do wody. Można wcześniej zrobić zdjęcie i tyle.Dlatego gdy w zeszłą sobotę zobaczyłam samochód policyjny, w środku lasu niemal, zatrzymujący się gdy my w najlepsze ładowaliśmy jagody garściami do buzi serce mi stanęło. Policjanci zatrzymali się, odkręcili okno i zapytali czy nie widzieliśmy, żeby jacyś ludzie w okolicy kradli jagody. Dopiero po sekundzie opuścił mnie strach bo zorientowałam się, że panowie policjanci mają ubaw i odpowiedziałam policjantom: Nieeeeeee
Monday, 14 July 2008
Po ciężkim dniu najlepsze są francuskie wspomnienia
To był ciężki dzień dlatego zanim zabiorę się za kolejną butelkę czyli moją ulubioną technikę relaksacyjną postanowiłam oddać się ciepłym wspomnieniom. Przy okazji nadrobię zaległości. A dlaczego dzień był cięzki? Klient zdenerwował się na wieść o tym, że nie możemy go nigdzie zakwaterować. Miał na swoim koncie napad z bronią i postanowił zrobić coś, żeby go policja aresztowała i problem noclegu ma z głowy. Było nieprzyjemnie i musiałam składać zeznania ale do pewnego stopnia jestem w stanie zrozumieć dlaczego ludzie to robią. Nikt nie lubi być głodny i spać na ulicy. Może jego rodzice nie grzeszyli mądrością i pomysłowością i nigdy nie nauczyli go jak sobie radzić z problemami inaczej niż siłą. Niewazne. Już nieważne.
Pogadajmy o czymś milszym. Na przykład o Bretanii.
W fotoreporterskim skrócie było tak:
Co rano budziły nas wyrzuty sumienia pod postacią tego skromnego kundelka.
Słuch kundelka, którego imienia nigdy nie poznaliśmy był niesamowity - sam dźwięk otwieranych drzwi od lodówki sprawiał, że pies pojawiał się na prógu. I jak tu serce ma nie zmięknąć na widok takiego psiaka?
Jak juz człowiek wstał to trzeba coś kupić na śniadanie. A skoro Francja to musi być bagietka.Po śniadanku powoli idziemy zwiedzać piękne i nowe miejsca. Tutaj Honfleur.
Ale poza Honfleur były tez Dinard, Dinan, Mont St.Michel i inne.
Zwiedzanie zwiedzaniem ale po deszczowej Brytanii ciągnie na plaże...
Nie można jednak dopuścić do zbytniego opróżnienia żołądka. Czas na obiad.
I tutaj muszę zdradzić smutną prawdę o tym cudownym daniu. Było przepyszne. Super mule z czosnkiem i w sosie śmietanowym. Do tego białe wino schłodzone jak należy. I co? Coś mój układ trawienny nie przyjął gościnnie tego dania. Mówiąc delikatnie: z muszli wyszło i do muszli wróciło.
I na koniec relaks przy dobrej muzyce. Nie da się opisać jak głośno potrafią takie trąby zadudnić. Chyba wkleję filmik dla większego wrażenia.
Tuesday, 8 July 2008
Proste trudne wybory
Ta notka jest bardzo stara bo jej pisanie zaczęłam krótko po 5 maja. To takie moje wyrzucanie trucizny z organizmu. "Czasami człowiek musi, inaczej się udusi."
A zadowolony wyborca wygląda tak:
W kolejnej relacji będzie na pewno więcej zdjęć a mniej gadania.
===============
Minął rok odkąd postanowiłam spróbowac życia w Wielkiej Brytwannie. Decyzja nie była łatwa i pewnie dopiero historia oceni czy słuszna.
Po roku stanęłam przed całkiem innym wyborem – lokalne wybory do rad miejskich. Jako członek Unii Europejskiej mam prawo do oddania głosu w wyborach lokalnych i do Parlamentu Europejskiego. Wybory odbyły się 5 maja (czwartek!) i chociaż był to dzień pracujący nie miałam najmniejszego problemu z oddaniem głosu. Dlaczego? Pokusiłam się o małe porównanie „ścieżki zdrowia”, przez jaką przepuściła mnie polska Komisja Wyborcza i bezproblemowego procesu rejestracji wyborców i samych wyborów w Anglii.
System polski czyli wybory prezydenckie w Warszawie
Dla polskiego systemu jestem dziwolągiem, który nie mieszka tam gdzie jest zarejestrowany i nie zameldował się tam, gdzie mieszka. Już pomijam, że nasze przepisy meldunkowe są starsze niż Matka Ziemia. Prawo jest prawem i chociaż stare i brzydkie to przestrzegać trzeba. Jeśli chcę się wykazać poczuciem obywatelskiego obowiązku i zagłosować mam do wyboru dwie opcje, przy czym obydwie zakładają podróż na Ślask: albo jadę do Katowic i głosuję w miejscu zameldowania albo jadę do katowickiego urzędu miasta, pobieram właściwe papiery i głosuję gdzie mi się żywnie podoba na terenie całego kraju. Z powodów różnych wybrałam opcję drugą.
Oznacza to przejażdżkę do Katowic (bilet w obydwie strony 180 złotych) i dzień wolny od pracy czyli jeden dzień urlopu zmarnowany. Mój mąż przekonuje mnie, że nie po to sufrażystki walczyły, żebym teraz zaprzepaściła szansę na wyrażenie mojej opinii.
Zatem biorę dzień wolnego i jadę na Śląsk. W Katowicach okazuje się, że urząd miasta dla dzielnicy Giszowiec nie znajduje się w urzędzie miasta w centrum i żeby zdążyc zanim urzędnicy uciekną do domu musimy wziąc taksówkę - 40 złotych. Docieramy na czas i ja mam cenny dokument w rękach. Mogę głosować!
Albo tak mi się naiwnie wydawało.
W dniu wyborów udajemy się do lokalnej komisji wyborczej w Warszawie. Chcę pokazać zagranicznemu mężowi jak się głosuje w wolnej Polsce i ... jeszcze nie wiem jak bardzo będę tego żałować. W pobliskiej szkole swoje stołki zajmują aż cztery komisje wyborcze. Do wyboru do koloru, pomyślałam sobie. I tu zaczęły się schody. Pani popatrzyła na mój dokument i dowód osobisty po czym stwierdziła, że nie mogę głosować w Warszawie i w ogóle do dlaczego głosuję tutaj, a nie w Katowicach. Wytłumaczyłam pani, jeszcze spokojnie, że mam dokument udowadniający moje prawo do głosowania poza miejscem zamieszkania i mogę głosować w miejscu, w którym przebywam w dniu wyborów. Pani wzięła dokument i poszła do stolika obok. Tam potwierdzili jej wersję. Wróciła i powiedziała z satysfakcją, że nie mogę głosować i kropka. Wkurzyłam się i podeszłam do stolika obok. Siedział tam jeden młody osobnik – pewnie student prawa. Zapytałam czy mogę zagłosować i pokazałam dokumenty. Bez problemu spisał moje dane i podał kartę do głosowania.
Wychodząc podeszłam jeszcze do babsztyla, który mi odmówił i zapytałam czy tak trudne to było poczytać trochę zanim się zasiądzie na stołku przewodniczącego komisji.
Tak mnie to wydarzenie zdenerwowało, że postanowiłam nie odpuścić i napisałam skargę na komisję do głównej komisji wyborczej. Ta odpisała mi w ciągu przepisowych dwóch tygodni, że moja skarga została przekazana do właściwego organu w....Katowicach. Co mają do tego Katowice nie wiem, ale święte prawo zameldowania widać góruje nad zdrowym rozsądkiem.
Jakież było moje zdziwienie gdy otrzymałam wreszcie rozpatrzenie mojej skargi. Odpisano mi, że całkiem słusznie odmówiono mi wydania karty bo ...nie przedstawiłam wymaganych dokumentów.
No cholera jasna i jak tu człowiek ma nie przeklinać? I jeszcze pochwalili się, że przestudiowali moja sprawę dokładnie.
System angielsko-polski czyli wybory do Parlamentu polskiego w Manchesterze
W przypadku głosowania zagranicą o dziwo nasz kochany kraj-raj miodem i mlekiem płynący nie zmuszał mnie do przylotu do kraju ale zarejestrować się nadal trzeba. I polski bałagan tutaj pokazał swoje rogi – tym razem w Internecie. Mogłam się zarejestrować elektronicznie lub telefonicznie więc już jest super wygoda w porównaniu do poprzednich przejść. Tylko gdzie znaleźć odpowiedni adres dla tych głosujących w Manchesterze? Dla Londynu nie ma problemu, dla Glasgow też nie. Ale Manchester? Poczułam się jak w scenie z Londkiem Zdrojem. Bałagan w polskim stylu w Internecie polega na tym, że adresy filii tych samych organizacji nie mają spójnych domen.
Jest polishconsulate.gov.pl ale juz glasgowconsulate.co.uk a manchesterski to juz manchester.org.pl. I znalezienie tego nie było proste. Konsulat w Manchesterze tak swoją drogą rok temu ogłosił otwarcie – dostałam e-maila od mojej mamy z taką radosną wiadomością - ale do dziś, czyli rok później, konsulat nadal nie działa. Jest jakiś pan konsul i można do niego pisac na adres hotmailowy ale komórki już nie odbiera, na wiadomości nie odpowiada.
W końcu udało się znaleźć odpowiedni formularz i zarejestrowałam się. W dniu wyborów podjechałam do Manchesteru, odstałam swoje w kolejce, przy nie zawsze mądrych komentarzach i w zaduchu i uścisku i braku kultury bo to nie brytyjski styl niestety, wreszcie mogłam wrzucić kartki z krzyżykami do urny. Koszt? 3 funty i 70 pensów.
System europejski w angielskim wykonaniu
Kilka tygodni po wprowadzeniu się w nowego domu otrzymałam list z komisji wyborczej z druczkiem do wypełnienia, żebym przypadkiem nie zapomniała się zarejestrować i żeby nie ominęła mnie szansa zabrania głosu w sprawach mojego miasta w przyszłych wyborach lokalnych (lub europejskich bo tylko w tych mam prawo brać udział w Anglii). Druczki wypełnione odsyłam w kopercie załączonej i opłaconej. Na miesiąc przed wyborami dostaję kartę uprawniającą mnie do głosowania. W dniu wyborów spacerkiem idę do komisji wyborczej i bez potrzeby pokazywania dokumentu tożsamości a jedynie karty przeslanej mi wcześniej oddaję mój głos.
Koszt – ZERO. Poświęcony czas? Pół godziny.
Po roku stanęłam przed całkiem innym wyborem – lokalne wybory do rad miejskich. Jako członek Unii Europejskiej mam prawo do oddania głosu w wyborach lokalnych i do Parlamentu Europejskiego. Wybory odbyły się 5 maja (czwartek!) i chociaż był to dzień pracujący nie miałam najmniejszego problemu z oddaniem głosu. Dlaczego? Pokusiłam się o małe porównanie „ścieżki zdrowia”, przez jaką przepuściła mnie polska Komisja Wyborcza i bezproblemowego procesu rejestracji wyborców i samych wyborów w Anglii.
System polski czyli wybory prezydenckie w Warszawie
Dla polskiego systemu jestem dziwolągiem, który nie mieszka tam gdzie jest zarejestrowany i nie zameldował się tam, gdzie mieszka. Już pomijam, że nasze przepisy meldunkowe są starsze niż Matka Ziemia. Prawo jest prawem i chociaż stare i brzydkie to przestrzegać trzeba. Jeśli chcę się wykazać poczuciem obywatelskiego obowiązku i zagłosować mam do wyboru dwie opcje, przy czym obydwie zakładają podróż na Ślask: albo jadę do Katowic i głosuję w miejscu zameldowania albo jadę do katowickiego urzędu miasta, pobieram właściwe papiery i głosuję gdzie mi się żywnie podoba na terenie całego kraju. Z powodów różnych wybrałam opcję drugą.
Oznacza to przejażdżkę do Katowic (bilet w obydwie strony 180 złotych) i dzień wolny od pracy czyli jeden dzień urlopu zmarnowany. Mój mąż przekonuje mnie, że nie po to sufrażystki walczyły, żebym teraz zaprzepaściła szansę na wyrażenie mojej opinii.
Zatem biorę dzień wolnego i jadę na Śląsk. W Katowicach okazuje się, że urząd miasta dla dzielnicy Giszowiec nie znajduje się w urzędzie miasta w centrum i żeby zdążyc zanim urzędnicy uciekną do domu musimy wziąc taksówkę - 40 złotych. Docieramy na czas i ja mam cenny dokument w rękach. Mogę głosować!
Albo tak mi się naiwnie wydawało.
W dniu wyborów udajemy się do lokalnej komisji wyborczej w Warszawie. Chcę pokazać zagranicznemu mężowi jak się głosuje w wolnej Polsce i ... jeszcze nie wiem jak bardzo będę tego żałować. W pobliskiej szkole swoje stołki zajmują aż cztery komisje wyborcze. Do wyboru do koloru, pomyślałam sobie. I tu zaczęły się schody. Pani popatrzyła na mój dokument i dowód osobisty po czym stwierdziła, że nie mogę głosować w Warszawie i w ogóle do dlaczego głosuję tutaj, a nie w Katowicach. Wytłumaczyłam pani, jeszcze spokojnie, że mam dokument udowadniający moje prawo do głosowania poza miejscem zamieszkania i mogę głosować w miejscu, w którym przebywam w dniu wyborów. Pani wzięła dokument i poszła do stolika obok. Tam potwierdzili jej wersję. Wróciła i powiedziała z satysfakcją, że nie mogę głosować i kropka. Wkurzyłam się i podeszłam do stolika obok. Siedział tam jeden młody osobnik – pewnie student prawa. Zapytałam czy mogę zagłosować i pokazałam dokumenty. Bez problemu spisał moje dane i podał kartę do głosowania.
Wychodząc podeszłam jeszcze do babsztyla, który mi odmówił i zapytałam czy tak trudne to było poczytać trochę zanim się zasiądzie na stołku przewodniczącego komisji.
Tak mnie to wydarzenie zdenerwowało, że postanowiłam nie odpuścić i napisałam skargę na komisję do głównej komisji wyborczej. Ta odpisała mi w ciągu przepisowych dwóch tygodni, że moja skarga została przekazana do właściwego organu w....Katowicach. Co mają do tego Katowice nie wiem, ale święte prawo zameldowania widać góruje nad zdrowym rozsądkiem.
Jakież było moje zdziwienie gdy otrzymałam wreszcie rozpatrzenie mojej skargi. Odpisano mi, że całkiem słusznie odmówiono mi wydania karty bo ...nie przedstawiłam wymaganych dokumentów.
No cholera jasna i jak tu człowiek ma nie przeklinać? I jeszcze pochwalili się, że przestudiowali moja sprawę dokładnie.
System angielsko-polski czyli wybory do Parlamentu polskiego w Manchesterze
W przypadku głosowania zagranicą o dziwo nasz kochany kraj-raj miodem i mlekiem płynący nie zmuszał mnie do przylotu do kraju ale zarejestrować się nadal trzeba. I polski bałagan tutaj pokazał swoje rogi – tym razem w Internecie. Mogłam się zarejestrować elektronicznie lub telefonicznie więc już jest super wygoda w porównaniu do poprzednich przejść. Tylko gdzie znaleźć odpowiedni adres dla tych głosujących w Manchesterze? Dla Londynu nie ma problemu, dla Glasgow też nie. Ale Manchester? Poczułam się jak w scenie z Londkiem Zdrojem. Bałagan w polskim stylu w Internecie polega na tym, że adresy filii tych samych organizacji nie mają spójnych domen.
Jest polishconsulate.gov.pl ale juz glasgowconsulate.co.uk a manchesterski to juz manchester.org.pl. I znalezienie tego nie było proste. Konsulat w Manchesterze tak swoją drogą rok temu ogłosił otwarcie – dostałam e-maila od mojej mamy z taką radosną wiadomością - ale do dziś, czyli rok później, konsulat nadal nie działa. Jest jakiś pan konsul i można do niego pisac na adres hotmailowy ale komórki już nie odbiera, na wiadomości nie odpowiada.
W końcu udało się znaleźć odpowiedni formularz i zarejestrowałam się. W dniu wyborów podjechałam do Manchesteru, odstałam swoje w kolejce, przy nie zawsze mądrych komentarzach i w zaduchu i uścisku i braku kultury bo to nie brytyjski styl niestety, wreszcie mogłam wrzucić kartki z krzyżykami do urny. Koszt? 3 funty i 70 pensów.
System europejski w angielskim wykonaniu
Kilka tygodni po wprowadzeniu się w nowego domu otrzymałam list z komisji wyborczej z druczkiem do wypełnienia, żebym przypadkiem nie zapomniała się zarejestrować i żeby nie ominęła mnie szansa zabrania głosu w sprawach mojego miasta w przyszłych wyborach lokalnych (lub europejskich bo tylko w tych mam prawo brać udział w Anglii). Druczki wypełnione odsyłam w kopercie załączonej i opłaconej. Na miesiąc przed wyborami dostaję kartę uprawniającą mnie do głosowania. W dniu wyborów spacerkiem idę do komisji wyborczej i bez potrzeby pokazywania dokumentu tożsamości a jedynie karty przeslanej mi wcześniej oddaję mój głos.
Koszt – ZERO. Poświęcony czas? Pół godziny.
A zadowolony wyborca wygląda tak:
Wednesday, 11 June 2008
Euro 2008
Gdyby nie dowcip w lokalnej gazecie to bym się nawet nie zorientowała, że Wielka Gra się zaczęła i piłka w grze.
Jutro wyjeżdzamy więc dziś tylko dowcip i uciekam się pakować.
Źródło: M.E.N. czyli Manchester Evening News 10.06.08
Tuesday, 10 June 2008
Angielskie cięcie
Odwlekałam ten moment i zapuściłam włosy dłuższe niż kiedykolwiek w ostatnich dwóch dekadach. Odezwały się jednak kobiece instynkty, a jak te się odezwą to nie ma zmiłuj, trzeba im ulec.
W kraju, gdzie każda dziewczynka w wieku 5 lat wzwyż ma wlosy ładnie obcięte i pofarbowane nie jest tak łatwo dostać się do fryzjera. Szerokim łukiem ominęłam polski zakład Patrycja i postanowiłam rzucić się w wir tajemnej sztuki fryzjerskiej w wydaniu wyspiarzy.
Na początek spóźnienie o 45 minut - i człowiek czuje się jak w domu. Różnica polega na tym, że zostałam o tym uprzedzona i przeproszona na zapas. Anglicy namiętnie używają słowa przepraszam i może dlatego uśmiechają się częściej.
I dochodzimy szybciutko do sedna tego biznesu, o którym tak naprawdę powinnam napisać zaraz na początku bo tę decyzję podejmuje się zaraz po wejściu do zakładu. A najlepiej jeszcze wcześniej - bo jak nie wiadomo co chodzi to chodzi o pieniądze. Ujmując rzecz krótko: zanim wybierzesz się do fryzjera sprawdź ile masz na koncie.
W Anglii cennik usług zależy w mniejszym stopniu od długości włosów, chociaż to również ale raczej przy farbowaniu. Cena zależy głównie od tego w czyje ręce się oddajesz.
Mamy zatem: stylistkę, starszą stylistkę, stylistkę designera, starszą stylistkę designera, dyrektora kreatywnego i stylistę menedżera. Nie żartuję, jak pragnę zdrowia. Myślałam, że patrzę na strukturę organizacyjną Telekomunikacji Polskiej.
Za zwinne ręce menedżera zakład sobie winszuje blisko £50. I to usługa podstawowa! A gdzie odżywka i inne cuda wianki?
Koniec końców wyszłam z zakładu "lżejsza" o blisko £40 funtów. Ale warto było. Polacy i Anglicy nie będą się musieli za mnie wstydzić we Francji.
Do wyjazdu zostały 2 dni! Żeby się tylko strajk hiszpańskich kierowców nie rozlał jakimś rozwolnieniem na teren żabojadów.
W kraju, gdzie każda dziewczynka w wieku 5 lat wzwyż ma wlosy ładnie obcięte i pofarbowane nie jest tak łatwo dostać się do fryzjera. Szerokim łukiem ominęłam polski zakład Patrycja i postanowiłam rzucić się w wir tajemnej sztuki fryzjerskiej w wydaniu wyspiarzy.
Na początek spóźnienie o 45 minut - i człowiek czuje się jak w domu. Różnica polega na tym, że zostałam o tym uprzedzona i przeproszona na zapas. Anglicy namiętnie używają słowa przepraszam i może dlatego uśmiechają się częściej.
I dochodzimy szybciutko do sedna tego biznesu, o którym tak naprawdę powinnam napisać zaraz na początku bo tę decyzję podejmuje się zaraz po wejściu do zakładu. A najlepiej jeszcze wcześniej - bo jak nie wiadomo co chodzi to chodzi o pieniądze. Ujmując rzecz krótko: zanim wybierzesz się do fryzjera sprawdź ile masz na koncie.
W Anglii cennik usług zależy w mniejszym stopniu od długości włosów, chociaż to również ale raczej przy farbowaniu. Cena zależy głównie od tego w czyje ręce się oddajesz.
Mamy zatem: stylistkę, starszą stylistkę, stylistkę designera, starszą stylistkę designera, dyrektora kreatywnego i stylistę menedżera. Nie żartuję, jak pragnę zdrowia. Myślałam, że patrzę na strukturę organizacyjną Telekomunikacji Polskiej.
Za zwinne ręce menedżera zakład sobie winszuje blisko £50. I to usługa podstawowa! A gdzie odżywka i inne cuda wianki?
Koniec końców wyszłam z zakładu "lżejsza" o blisko £40 funtów. Ale warto było. Polacy i Anglicy nie będą się musieli za mnie wstydzić we Francji.
Do wyjazdu zostały 2 dni! Żeby się tylko strajk hiszpańskich kierowców nie rozlał jakimś rozwolnieniem na teren żabojadów.
Wednesday, 4 June 2008
Anglia zakwitła
Całe łąki są zapełnione polnymi kwiatkami, w ogrodach kwitną rododendrony natomiast lasy pełne są malutkich błękitnych kwiatków – blue bells – a po polsku bardzo ładnie hiacyntowiec zwisły ;-) Mało romantyczna nazwa ale cóż zrobić.
I dmuchawce, latawce, wiatr ....
Wednesday, 21 May 2008
Gniazdo os
Chyba nigdy w życiu nie widziłam gniazda os tak blisko. Mogłam wsadzić w niego nos ale zobaczyłam wchodzącą tam osę i zrezygnowałam. Nie na darmo mówi się 'zły jak osa'.
Pierwsze, mniejsze, pojawiło się na ścianie szopy. Drugie, większe urosło na kołnierzu kurtki.
Monday, 12 May 2008
Pszczelarskie targi w Stoneleigh
Gdzieś tam, kiedyś po cichu wspomniałam o nowym hobby Simona i ciut moim bo jako dobra żona przysięgałam wspierać choćby nie wiem co; dawno już jednak nie wspomniałam jak zaawansowane są prace nad tymże hobby.
A prace są zaawansowane bo Simon nabył drogą zakupu strój pszczelarski (dobry bo polski), dymiarkę i, co najważniejsze ule. W naszym salonie, w którym Anglicy o zdrowych zmysłach mają sofę i telewizor my mamy zatem dwa i pół ula. Jeden nowy i półtora z odzysku. Simon zakończył śpiewająco kurs teoretyczny i praktyczny dla pszczelarzy amatorów i powoli zbliża się moment, kiedy trzeba będzie zaprosić do małych, zielonych domków mieszkańców czyli jakieś 50 tysięcy pszczół. Nie, zanim je wpuścimy do nowych domków wystawimy ule na zewnątrz.
W tak zwanym międzyczasie, nie przepuszczamy żadnych okazji i poszerzamy naszą wiedzę o tych małych i, nomen omen, słodkich istotach. A ja przy okazji poszerzam horyzonty i obserwuję Anglików w różnych okolicznościach przyrody. W połowie kwietnia wybraliśmy się na zjazd pszczelarzy na południe do Stoneleigh.
Zbiórka przy autokarze o 6.30! Pobudka o 5.00. Humowy jednak wszystkim dopisywały i niektórzy, tak jak ja, odkryli, że w dobie godzina 5 pojawia się dwa razy. Eh, człowiek się całe życie uczy. Panowie mieli ładne tweedowe marynarki i dopasowane czapki w końcu jedziemy bliżej Londynu i nie chcemy, żeby myśleli, że my tu na Północnym-Zachodzie to nie wiemy jak się zachować. W autokarze szybka ankietka o tym kto ile kolonii pszczół stracił w ciągu zimy i drzemka. W końcu trzeba nadrobić brak snu.
Na miejsce dojeżdżamy koło 10.00 – BARDZO POŹNO jak na te imprezę się okazało. Jak tylko dojechaliśmy w naszym towarzyszach podróży zaszła jakaś magiczna zmiana. Maniery i kurtuazja poszły w kąt. Zaczęła się walka o okazyjne części do uli: dachy, podłogi, bazy woskowe i masa innych, których nazw po polsku niestety nie znam. Kobiety, dzieci, osoby starsze (czy ja wspomniałam, że byliśmy pewnie najmłodsi w autokarze?) ruszyli do boju. Głównym celem była sala firmy Thorne. Kiedy tam dotarliśmy po jakichś 45 minutach to już połowy towaru nie było, kobiety i dzieci stali przy górach różnych części uli a panowie pobiegli po portfele i kluczyki do samochodów.
Nie pozostało nam nic innego jak udać się na degustacje miodów pitnych i wykłady. Załapaliśmy się na dwa, z czego na jednym musieliśmy siedzieć na podłodze. Ah, ten głód wiedzy. Na dodatek ten wykład był nudny jak flaki z olejem. Na szczęście wykład irlandzkiego naukowaca na temat pszczół zabójców był mocny. Strzeszcie się – pszczoły zabójcy przystosowują się powoli do coraz zimniejszych klimatów.
A prace są zaawansowane bo Simon nabył drogą zakupu strój pszczelarski (dobry bo polski), dymiarkę i, co najważniejsze ule. W naszym salonie, w którym Anglicy o zdrowych zmysłach mają sofę i telewizor my mamy zatem dwa i pół ula. Jeden nowy i półtora z odzysku. Simon zakończył śpiewająco kurs teoretyczny i praktyczny dla pszczelarzy amatorów i powoli zbliża się moment, kiedy trzeba będzie zaprosić do małych, zielonych domków mieszkańców czyli jakieś 50 tysięcy pszczół. Nie, zanim je wpuścimy do nowych domków wystawimy ule na zewnątrz.
W tak zwanym międzyczasie, nie przepuszczamy żadnych okazji i poszerzamy naszą wiedzę o tych małych i, nomen omen, słodkich istotach. A ja przy okazji poszerzam horyzonty i obserwuję Anglików w różnych okolicznościach przyrody. W połowie kwietnia wybraliśmy się na zjazd pszczelarzy na południe do Stoneleigh.
Zbiórka przy autokarze o 6.30! Pobudka o 5.00. Humowy jednak wszystkim dopisywały i niektórzy, tak jak ja, odkryli, że w dobie godzina 5 pojawia się dwa razy. Eh, człowiek się całe życie uczy. Panowie mieli ładne tweedowe marynarki i dopasowane czapki w końcu jedziemy bliżej Londynu i nie chcemy, żeby myśleli, że my tu na Północnym-Zachodzie to nie wiemy jak się zachować. W autokarze szybka ankietka o tym kto ile kolonii pszczół stracił w ciągu zimy i drzemka. W końcu trzeba nadrobić brak snu.
Na miejsce dojeżdżamy koło 10.00 – BARDZO POŹNO jak na te imprezę się okazało. Jak tylko dojechaliśmy w naszym towarzyszach podróży zaszła jakaś magiczna zmiana. Maniery i kurtuazja poszły w kąt. Zaczęła się walka o okazyjne części do uli: dachy, podłogi, bazy woskowe i masa innych, których nazw po polsku niestety nie znam. Kobiety, dzieci, osoby starsze (czy ja wspomniałam, że byliśmy pewnie najmłodsi w autokarze?) ruszyli do boju. Głównym celem była sala firmy Thorne. Kiedy tam dotarliśmy po jakichś 45 minutach to już połowy towaru nie było, kobiety i dzieci stali przy górach różnych części uli a panowie pobiegli po portfele i kluczyki do samochodów.
Nie pozostało nam nic innego jak udać się na degustacje miodów pitnych i wykłady. Załapaliśmy się na dwa, z czego na jednym musieliśmy siedzieć na podłodze. Ah, ten głód wiedzy. Na dodatek ten wykład był nudny jak flaki z olejem. Na szczęście wykład irlandzkiego naukowaca na temat pszczół zabójców był mocny. Strzeszcie się – pszczoły zabójcy przystosowują się powoli do coraz zimniejszych klimatów.
Nie wiem czy pszczoły widzą kolory tak samo jak my ale widać specjaliści od kombinezonów nie zapominają o ludzkiej próżności.
Starzy i młodzi łapali co dawali i truchtem do kasy!
Na zewnątrz natomiast odbywał się skup wosku. Wosk wymieniany był na specjalne wkłady do uli, na których pszczoły składują miód.
Niektórzy przywieźli pokaźne bloki wosku
Ule z drugiej ręki były z odrobiną wosku gratis. Postanowiliśmy przetopić go i oczyścić. Ze względu na małą skalę przedsiewzięcia nasza kuchnia jest jednocześnie laboratorium.
Żona i jej pończochy okazały się idealnym sitem do oczyszczania gorącego wosku. Wnikliwi obserwatorzy zauważyli, że foremka to pojemnik po śledziach ;-)
Profesjonalne sztabki wosku
Tuesday, 29 April 2008
Średnik - istotka niewielka
Kiedy ostatni raz użyliście średnika? I nie mówię o emotikonkach i programowaniu komputerowym. Nie pamiętacie? Nigdy?
Tydzień temu dziennik The Guardian opublikował duży artykuł w dodatku weekendowym właśnie o średniku. W pierwszej chwili pomyślałam, że to żart. Ale czy Francuzi kiedykolwiek żartują ze swojego języka?
Batalię o średnik wytoczyli właśnie Francuzi, a szczególny nacisk położyli na wyższość myśli wyrażonej płynnym zdaniem wielokrotnie złożonym nad zdaniem prostym, żeby nie powiedzieć prostackim, krótkim i rwanym.
Jak pragnę zdrowia chciałam gdzieś wstawić ten biedny średnik ale nie wiem gdzie. Niby wiem, że średnik powinien oddzielać dwa zdania niezależne o wspólnym przesłaniu. Wynika z tego, że należę do ludzi nie potrafiących używać tego znaku. A szkoda, bo po przeczytaniu tego artykułu poczułam się winna szerzeniu zasady KISS czyli Keep It Short and Simple i chciałam odkupić swoje winy.
Oczywiście są tacy, którzy twierdzą, że średnik to takie niewiadomo co – ani to przecinek ani to kropka. Może i średnik jest takim dziwadełkiem ale za to jakim wdzięcznym. Lewis Thomas, amerykański wykładowca, tak ładnie napisał o średniku:
„Czasami gdzieś tam mignie średnik kilka linii dalej i jest tak, jakbyś wspinając się stromą ścieżką przez las zobaczył w oddali, za zakrętem ławeczkę, miejsce, gdzie możesz przysiąść na chwilkę i złapać oddech”.
No i jak tu go nie lubić?
A jak związek ma średnik, Francja i Agnieszka? Za niecałe dwa miesiące będę wygrzewała już nie tak młode kości na wybrzeżu Bretanii. I pewnie będę jak to dziwadełko-średnik – angielskawa Polka we Francji.
Tydzień temu dziennik The Guardian opublikował duży artykuł w dodatku weekendowym właśnie o średniku. W pierwszej chwili pomyślałam, że to żart. Ale czy Francuzi kiedykolwiek żartują ze swojego języka?
Batalię o średnik wytoczyli właśnie Francuzi, a szczególny nacisk położyli na wyższość myśli wyrażonej płynnym zdaniem wielokrotnie złożonym nad zdaniem prostym, żeby nie powiedzieć prostackim, krótkim i rwanym.
Jak pragnę zdrowia chciałam gdzieś wstawić ten biedny średnik ale nie wiem gdzie. Niby wiem, że średnik powinien oddzielać dwa zdania niezależne o wspólnym przesłaniu. Wynika z tego, że należę do ludzi nie potrafiących używać tego znaku. A szkoda, bo po przeczytaniu tego artykułu poczułam się winna szerzeniu zasady KISS czyli Keep It Short and Simple i chciałam odkupić swoje winy.
Oczywiście są tacy, którzy twierdzą, że średnik to takie niewiadomo co – ani to przecinek ani to kropka. Może i średnik jest takim dziwadełkiem ale za to jakim wdzięcznym. Lewis Thomas, amerykański wykładowca, tak ładnie napisał o średniku:
„Czasami gdzieś tam mignie średnik kilka linii dalej i jest tak, jakbyś wspinając się stromą ścieżką przez las zobaczył w oddali, za zakrętem ławeczkę, miejsce, gdzie możesz przysiąść na chwilkę i złapać oddech”.
No i jak tu go nie lubić?
A jak związek ma średnik, Francja i Agnieszka? Za niecałe dwa miesiące będę wygrzewała już nie tak młode kości na wybrzeżu Bretanii. I pewnie będę jak to dziwadełko-średnik – angielskawa Polka we Francji.
Sunday, 20 April 2008
Scientologia
Może to tylko moja wyobraźnia ale mam wrażenie, ze scientolodzy uaktywnili się ostatnio. A to plotki o Kate Holmes opuszczającej Toma Cruisa, a to informacja o nowo otwartym kościele dla gwiazd-scientologów, którzy (jak twierdzi założyciel) są igonorowani a dźwigają przecież na swoich barkach ciężar i obowiazek postępu całego świata. Pewnie wielu sie zaśmieje ale może na to liczą scientolodzy? Po cichu wkradną się do naszych miast i nawet nie zauważymy. W Polsce pamiętam tylko raz jak próbowali rozłożyć namioty przy rondzie ONZ. Szybko jednak zostali przegonieni. Ah, jeśli ktoś właśnie chce powiedzieć, że jestem nietolerancyjna bo wszystkie religie mogą współistnieć, od razu odpowiadam, że tolerancja nie wyklucza dezaprobaty. A mi nie podobają się założenia tej religii (sekty) i historie o zagłodzonych lub nieleczonych osobach należących do kościoła scientologów.
W drodze na wystawę Body World 4 natknęliśmy się na protestujących przeciwko obecności scientologów w Manchesterze. Gdyby nie ten protest nawet bym nie wiedziała, że tam właśnie jest ich siedziba. Wśród protestujących znaleźli się też popierający scientologię. Grupy zajęły obydwie strony ulicy i nie przeszkadzali sobie wzajemnie. I to nie tak, że popierający stali po jednej stronie a przeciwnicy po drugiej. Wymieszali się i tylko po ulotkach można było poznać, po której stronie opowiada się człowiek. Chociaż nie do końca jest to prawda. Po maskach ich poznacie. Ci w maskach to przeciwnicy scientologii i twierdzą, że gdybyśmy wiedzieli tyle, co oni to też byśmy nosili maski.
"Zatrąb jeśli nienawidzisz scientologii". Było też: "Zatrąb jeśli uważasz, że scientologia to sekta."
W drodze na wystawę Body World 4 natknęliśmy się na protestujących przeciwko obecności scientologów w Manchesterze. Gdyby nie ten protest nawet bym nie wiedziała, że tam właśnie jest ich siedziba. Wśród protestujących znaleźli się też popierający scientologię. Grupy zajęły obydwie strony ulicy i nie przeszkadzali sobie wzajemnie. I to nie tak, że popierający stali po jednej stronie a przeciwnicy po drugiej. Wymieszali się i tylko po ulotkach można było poznać, po której stronie opowiada się człowiek. Chociaż nie do końca jest to prawda. Po maskach ich poznacie. Ci w maskach to przeciwnicy scientologii i twierdzą, że gdybyśmy wiedzieli tyle, co oni to też byśmy nosili maski.
"Zatrąb jeśli nienawidzisz scientologii". Było też: "Zatrąb jeśli uważasz, że scientologia to sekta."
Subscribe to:
Posts (Atom)