Monday, 5 January 2009

Sylwestrowe szwędanie się po górach i łąkach

Gdyby mi ktoś powiedział, że takie miejsce istnieje w Polsce to bym się zdziwiła. Gdyby mi ktoś powiedział, że takie miejsca i tacy ludzie są jeszcze w Anglii to bym wyśmiała bo za stara jestem na takie bajki. A jednak. Taki optymistyczny początek roku bardzo dobrze nam zrobił.
Chcieliśmy z dala od fajerwerków i wystrzałów petard, pijanych par, szumu autostrady i tym podobnych hałasów. I dlatego zaklepaliśmy sobie trzy noclegi w pensjonacie w Lake District czyli w takich niższych Tatrach. Muszę przyznać, że nie brałam tych gór poważnie bo jak można z respektem traktować najwyższy szczyt ledwo osiągający 1000 m.n.p.m. (Scafell Pike 978 m.n.p.m.).Odszczekuję wszystko, co powiedziałam do tej pory o tych „pagórkach” i szalenie się cieszę, że są jeszcze takie miejsca jak Winton czy Kirkby Stephen.
Zaczęło się źle bo właścicielka pensjonatu się rozchorowała. Jednak pani się postarała i poleciła nam koleżankę 10 km dalej. Potem był poważny wypadek na autostradzie, który uniemożliwił nam dotarcie na miejsce zanim właścicielka wybrała się na sylwestrową zabawę. Takie problemy to jednak nie problemy w Winton. Janet (bo tak ma na imię właścicielka) zostawiła klucz do jej domu w kamieniu przy drzwiach (specjalny kamień z wydrążoną szufladką na klucz). To było zdziwinie pierwsze ale nie ostatnie i nie największe.
Zrzuciliśmy tobołki i oczywiście wyruszyliśmy do pobliskiego pubu. Usiedliśmy przy ognisku i zagraliśmy kilka partyjek domino. Po jakimś czasie dołączyły się do nas dwie dziewczyny. Gość stojący za barem miał rastamańskie dredy i grał muzykę od Sasa do lasa. Nawet Cztery Pory Roku Vivaldiego się pojawiły wywołując oczywiście dyskusję, która to pora roku. Kiedy jednak barman wyciągnął zza lady swoją robótkę szydełkową obydwoje pomyśleliśmy, że to sen.
Pierwszego stycznia byliśmy na szlaku i dopiero kolejnego dnia spotkały nas kolejne dwa zdumienia. Janet wystawiła przed domem znak, że sprzedaje jajka. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie wystawiła jednocześnie jajek i ... miseczki na zapłatę. Natomiast po drugiej stronie ulicy zaobserwowaliśmy mleczarza, który spod drzwi zabrał butelki i pozostawioną opłatę za mleko, a zostawił mleko i wydał resztę. Ja pamiętam jak trzeba było nasłuchiwać odgłosów mleczarza, żeby zdążyć przed sąsiadem, kiedy mieszkaliśmy jeszcze na Śląsku.
Góry przepiękne i tak jak powiedziałam zwracam szacunek. Liczba metrów nie jest ważna. Góry w Lake District są dziksze. Nie ma wyciągów krzesełkowych i schroniska na szczycie, gdzie można się ogrzać. Nie ma kolorowych oznakowań szlaków i trzeba mieć ze soba porządną mapę i kompas. I cierpliwość bo czasami trzeba pokonać "przeszkody" postawione przez rolników. Warto było się trochę spocić i nawet zaliczyć zjazd na oblodzonych ścieżkach, który będę wspominać jeszcze przez jakiś czas za każdym razem, kiedy siadam. Na zakończenie jeszcze jeden miły akcent. Janet wysłała nam smsa, żeby zapytać się czy dojechaliśmy do domu bezpiecznie.
Coś czuję, że jeszcze wrócimy do jej pensjonatu, domowej roboty masła i dżemu i szydełkującego barmana.

3 comments:

Anonymous said...

Jestem pod wrazeniem.pod wrazeniem tekstu, a wlasciwie piora Autorki.Natomiast zdjecia, jak zwykle EKSTRA.Mam nadzieje, ze je opublikujesz.Tak to prawda, tylko gory daja szanse na spotkanie zyczliwych ludzi.Bardzo boleje nad tym, ze zwyczaj pozdrawiania sie powoli zanika, nawet wsrod wedrujacych po gorach.To mile, ze sa ludzie tak ufni jak Janet.

Anonymous said...

Hej, dlaczego nie zglosilas sie jeszcze do konkursu???? :)

Unknown said...

Przemiła sugestia i nie żebym nie wierzyła we wsparcie przyjaciół, znajomych i innych, którzy może czytają, ale nie chcę tychże narażać na wydatki, które i tak nie są później przeznaczane na wyższe cele.